sobota, 27 września 2014

Warszawa, 18 stycznia 2019 r.

Ominęłam jeden dzień, jak to się mi już zdarzało, bo w sumie nie wiele wczoraj zrobiliśmy. Przyszedł straszny mróz, tak duży, że nawet w mieszkaniu marzliśmy. Więc uzupełniliśmy zapasy tłuszczyku, pozbywając się przy okazji zbytecznego bagażu.
Dziś jest ósmy dzień od naszego wyjścia z domu. Powinniśmy naprawdę pomyśleć o powrocie. Mam wrażenie, że reszta i tak martwiła się naszym wyjściem a teraz, gdy nie ma nas tak długo… pewnie tworzą tam czarne scenariusze.
Wystawialiśmy już warty, ale nadal jest cicho i spokojnie. Noc była bezchmurna i bardzo, bardzo mroźna. Z okna w pokoju moich rodziców widziałam Oriona. Długo go obserwowałam, musiałam się skupić, żeby oderwać się od niego i innych i pilnować okolicy. Nocami jest nawet jasno, księżyc za jakiś tydzień będzie w pełni. No, chyba nawet niecały tydzień. To zadziwiające, pamiętam miasto sprzed wojny, gdy nawet nocą było ciągle jasne, a jednak teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się, że było dużo, dużo ciemniejsze. Teraz światło gwiazd i księżyca pięknie odbija się od śniegu i jest zadziwiająco jasno. To taki magiczny, hipnotyzujący widok.
Zastanawiam się, czy nie warto by poczekać tych kilka dni i ruszyć nocą, w czasie pełni. Jeśli będziemy się trzymać cieni budynków, będziemy schowani a jednocześnie księżyc i gwiazdy będą pięknie oświetlać teren. Ponadto, człowiek to zwierzę dzienne, nikt ani nic nie będzie się nas spodziewał w nocy.
Nie wiem czemu, ale jakoś zmienił mi się nastrój. Od wczorajszego wieczoru jakoś lepiej, pewniej się czuję. Nawet zaczęłam sobie nucić stare piosenki. Przyłapałam Łukasza, jak się przysłuchiwał. Gdy przestałam nucić poprosił, żebym coś mu zaśpiewała. Zawsze to lubił, ale minęły już lata, odkąd śpiewałam. Wydaje się, że i on i ja o tym zapomnieliśmy.
Dziś pogoda znowu jest bezchmurna, ale bardzo, bardzo mroźna. Mam wrażenie, że robi się coraz chłodniej. Jakoś dajemy radę.
Nie wiemy za bardzo jednak, co właściwie zrobić. Gdy rozmawialiśmy o tym nie padła żadna przekonująca propozycja. Łukasz chce jeszcze poprzeszukiwać okolice, jak chcę poczekać z powrotem do pełni a Aneta chce wracać. Mam jednak wrażenie, że żadne z nas nie jest swego pewne. Więc po prostu siedzimy, uzupełniamy zapasy energii, ale plecaki mamy już zapakowane, gotowe do drogi. Zapakowane tak, jakbyśmy mieli wracać do domu, nie tylko w broń i potrzebne w podróży rzeczy ale i w część fantów, którą zebraliśmy. Po raz pierwszy widzę niezdecydowaną Anetę. Po raz pierwszy widzę Łukasza bez zapału. I ja jestem jakaś… inna. Niż zwykle. Dziwna.

Ciekawe, co się nam stało.

poniedziałek, 22 września 2014

Post techniczny nr 6

Drodzy czytelnicy!

Mała zmiana co do systemu pojawiania się notek. Od tego tygodnia zamieszczać będę tylko jedną notkę tygodniowo, zawsze w sobotę pomiędzy godzinami 12 a 14.

Pozdrawiam,
Dominika

sobota, 20 września 2014

Warszawa, 16 stycznia 2019 r

 Dziś zaczyna się szósty dzień, jak wyszliśmy na wyprawę. Zakładaliśmy, że to może potrwać długo, więc nikt się pewnie o nas nie martwi. Zresztą, to w sumie nie pierwsza taka wyprawa. W poprzednich miesiącach też kilka osób organizowało się i szło na tydzień, czasem dłużej, żeby znaleźć fanty. Jak by nie patrzeć, z każdym miesiącem musieliśmy zapuszczać się coraz dalej i dalej – systematycznie ogałacaliśmy przecież domy i sklepy w naszej okolicy i musieliśmy poświęcać więcej czasu na zdobywanie zapasów.
A jednak odczuwam niepokój i to spory. Teraz, jak o tym pomyślę, to wszystkie kłopoty prawie dwa miesiące temu zaczęły się właśnie od takiej wyprawy. Karol, Bartek i Adam. Wyszli na tydzień, może półtora. Czekaliśmy na nich spokojnie, bez żadnego strachu. Chociaż, jak teraz o tym myślę, to chyba Aneta wtedy w pewnym momencie zaczęła mówić, że coś długo nie wracają, ale ją uciszaliśmy. Koniec końców, to ona miała rację. Z tej wyprawy wrócił tylko Adam. Straciliśmy Barta i Karola oraz nasz dom. Musieliśmy stoczyć walkę z mutkami, i uciekać, przedzierać się przez mróz i śnieżycę w poszukiwaniu nowego domu.
Czy tym razem będzie tak samo? Czy mój samolubny pomysł na powrót do domu przysporzy nam kłopotów? Czy będziemy musieli zginąć? Mam nadzieję, że nie. Wiem, że historia lubi zataczać kręgi, powtarzać się, ale nie chcę, żeby tak się stało i tym razem. Ale boje się i mam wrażenie, że jesteśmy zbyt rozluźnieni, zbyt spokojni. Po wczorajszej uczcie pospaliśmy się, nie wystawiając wart. Nikt ani nic nam co prawda do domu nie wlazło, ale nie wiadomo, czy ktoś nie kręcił się po okolicy. Co prawda zamaskowaliśmy wczoraj dokładnie swoje ślady, ale wszystko jest możliwe.
Pogoda utrzymuje się ładna, choć mroźna. To, co zdążyło się rozpuścić teraz zamarza, tworząc nie tylko lód ale i twardą skorupę na śniegu. W takich warunkach lepiej się nie ruszać ze schronienia, bo nie ma jak zacierać śladów. Pocieszające jest to, że z której strony nie wyglądamy przez okno tam śnieg jest nienaruszony. To znaczy, że nikt się nie kręcił, przynajmniej w zasięgu wzroku.
Aneta i Łukasz zgodzili się ze mną, żeby dziś się stąd nie ruszać, może nawet i jutro, jeśli pogoda nam nie dopisze. Co więcej, Łukasz zaproponował, abyśmy naruszyli zapasy żywienia. Najpierw trochę się zdziwiłam, dlaczego, przecież powinniśmy je zanieść do domu, ale w końcu zrozumiałam. Na drogę nie możemy być zbyt obładowani, musimy być mobilni. Wiadomo, że zapakujemy trochę rzeczy do plecaków, ale nie możemy przesadzić. Jednocześnie, jeśli teraz zapewnimy sobie sporo ciepłego jedzenia, nabierzemy sił. Nie będziemy się objadać, ale trzy ciepłe posiłki na pewno nam nie zaszkodzą. A nawet, jak będzie to jeden ciepły posiłek to i tak będzie dobrze. Potrzebujemy sił i energii.

Mam nadzieje, że wszystkie moje obawy są bezpodstawne i koniec końców wszystko będzie dobrze.

środa, 17 września 2014

Warszawa, 15 stycznia 2019 r.

Dziś czuję się już lepiej. Niestety, tylko fizycznie. A może stety? W każdym razie gardło mnie nadal boli ale nie przyplątał się żaden kaszel ani katar, ani inna franca. Przyznaję, że wczoraj nażarłam się miodu. Pamiętam, że moja mama strasznie go nie lubiła, ale zawsze trzymała dla mnie słoik, jakbym przyszła w odwiedziny i miała ochotę zjeść. Musiałam przekopać całe mieszkanie, ale go znalazłam. Skrystalizował się, ale nadal był dobry. Jadłam to tak długo, aż mnie zemdliło.
            Aneta z Łukaszem znaleźli wczoraj kilka dodatkowych fantów, ale bez szału. Jako, że teraz rano czuje się nieźle zdecydowaliśmy się zaryzykować pójście do kościoła. Nawet, jeśli się tam nie zapuścimy, to przynajmniej ogarniemy drogę. Ani Aneta ani Łukasz zbytnio nie wiedzą, jak iść. Tylko ja znam dobrze okolicę. A raczej znałam, przed wojną. Mam nadzieję, że ta część Warszawy jest opustoszała i nie natkniemy się na nikogo. Tak czy owak, idziemy we trójkę. Chyba podzielę się z resztą miodem. Taki posiłek przyda nam się przed wyjściem.

            Piszę na szybko, bo zrobiliśmy krótki postój. Zdecydowaliśmy się zabrać tylko broń i podstawowe rzeczy do przetrwania. Fanty zostały w domu. To znaczy w domu moich rodziców. W każdym razie, jesteśmy nie daleko za pół godziny powinniśmy dotrzeć do kościoła.

            Jesteśmy w kościele, więc znowu na szybko postanowiłam nakreślić kilka słów. O dziwo, to miejsce jest fenomenalnie nie ruszone. Naprawdę. Nic nie zostało rozkradzione, nic! Nawet pozłacane ozdoby z ołtarza, nic, no nic! Wszystko tu stoi tak, jak przed wojną. Jedyna różnica jest taka, że jest strasznie ciemno no i brudno od kurzu. A jednak nikt nic nie ruszył. Zadziwiające.

            Jesteśmy z powrotem w mieszkaniu i humory nam dopisują. Wizyta w kościele przeszła nasze najśmielsze oczekiwania! Ile tam było rzeczy, tego się nie da opisać! Część niestety nie nadawała się już do niczego, była to organiczna żywność, która już dawno temu ogłosiła niepodległość. Ale wszystko, co zakonserwowane w puszkach, słoikach albo suche jak makaron, kasza, ryż… Nie widziałam takiej ilości jedzenia od czasu… no ostatni raz widziałam chyba tyle w sklepie przed wojną. Dobrze, że w plecakach mieliśmy dużo miejsca. Zebraliśmy wszystko, dosłownie wszystko. Poupychaliśmy to w plecakach, kieszeniach, znaleźliśmy torby, wyładowaliśmy je po brzegi… Teraz myślę, że to była straszna głupota, ale okrutnie upoiliśmy się tym znaleziskiem! Cóż się dziwić… Właśnie szykujemy z tego kolację. Weszliśmy piętro wyżej i w na korytarzu zrobiliśmy ognisko. Ponownie to mało genialny pomysł, ale lepszego nie mamy. Rozpuściliśmy śnieg i gotujemy w nim makaron. Przygotowaliśmy też ‘sos’ z mielonki, puszkowanych pomidorów, kukurydzy, fasoli, groszku. Otworzyliśmy też słoik ogórków. Wszystko to zachowało się nad wyraz dobrze! Będziemy mieć dziś porządną ucztę. Rozparcelowujemy też resztkę miodu – nie mamy herbaty, ale gorąca woda posłodzona miodem też da radę.

            Coraz bardziej przekonuję się, że ta wyprawa nie była głupim pomysłem. Mam wrażenie, że Aneta myśli podobnie. Jest wyraźnie zadowolona. Nie dziwię się jej. Nawet ja zaczynam czuć się lepiej.

sobota, 13 września 2014

Warszawa, 14 stycznia 2019 r.

Dacie wiarę, że się przeziębiłam? Nie jest to zbyt wesoła sytuacja… w ogóle w teraźniejszym świecie lepiej nie chorować. Ciężko bowiem zapewnić sobie bezpieczne, stabilne warunki powrotu do zdrowia. Brak owoców, warzyw, a jak ktoś wierzył w pastylki to i ich nie uświadczy.
Jednak wszystkie przypadłości około przeziębieniowe są źle przyjmowane. Wszyscy ci, którzy teraz żyją pamiętają, że wyniszczenie ludzkości zapoczątkowało się właśnie od epidemii grypy. Dlatego dużo osób boi się zachorować a jeszcze więcej boi się przebywać w otoczeniu chorych. Myślę, że ciągle żyjemy w niepewności, czy epidemia się nie powtórzy. Cóż, nawet jeśli, nie była by na tak wielką skalę. Była by jednak tragedią dla każdej enklawy, której by się przytrafiła.
Nawet, jeśli Aneta zaniepokoiła się moim przeziębieniem nic nie powiedziała. Zaproponowała tylko, abym została dziś w domu i się porządnie wygrzała. Łukasz był wyraźnie poddenerwowany i ciągle pytał, czy czegoś nie potrzebuje, czy czegoś nie chcę… W końcu udało mi się ich wygonić i zostałam sama.
Tak prawdę mówiąc nie czuje się jakoś bardzo źle, czuję się dobrze, nawet ciężko mówić o przeziębieniu. Ot, złapał mnie tylko ból gardła. Ale, lepiej dmuchać na zimne. Aneta z Łukaszem poszli na dalsze przeszukiwania a ja zostałam sama w domu.
Pamiętam czasy, gdy jako dziecko a potem nastolatka nie lubiłam zostawać sama. Mam nadzieję, że za jakiś czas, gdy ludzkość wróci do normy i jakiś nastolatek przeczyta te słowa oburzy się: „Jak można nie lubić zostawać samemu w domu? Wolna chata jest super, starzy wybyli, można zrobić imprezę!” Wielu nastolatków przed wojną też tak myślało. Ja nie musiałam, bo moi rodzice zawsze byli bardzo przychylni zapraszaniu moich znajomych a jak chciałam zorganizować imprezę i mieć wolną chatę to też mogłam się z nimi dogadać. Czasami fajnie było mieć dom tylko dla siebie. Mogłam puścić wtedy bardzo głośno muzykę, rozwalić się w pokoju rodziców na kanapie i oglądać filmy na ich telewizorze. Ale to było zawsze fajne tylko przez kilka godzin. Później zaczynało mi się przykrzyć. Najgorzej było zimą, jesienią oraz wieczorami. Gdy zapadał zmierzch i osiedle powoli się uciszało czułam się niepewnie.
Przyznam się, że teraz jest podobnie.
Chociaż warkotu silników samochodów i autobusów nie słyszałam już od wielu lat właśnie dziś ich brak jest zauważalny. Siedzę w pomieszczeniu, które dawno temu, w innym świecie, było moim pokojem i wszystko tu jest znajome ale jednocześnie obce. Wypaczone. Meble są zakurzone. Żadne z urządzeń nie działa. Mimo środka dnia zza okna nie dobiegają różne, prozaiczne dźwięki – silniki samochodów, rozmowy dorosłych, pokrzykiwania dzieci, szczekanie psa. Słychać tylko ptaki. Na drzewach pod moim oknem gniazda miały sroki. Zanim wyprowadziłam się z domu słyszałam je codziennie, gdy swoimi ostrymi, krzykliwymi głosami przekazywały sobie swoje ptasie wiadomości. Dziś ich skrzeki brzmią nienaturalnie.
Gdyby to był dzień w tamtym świecie, i byłabym sama w domu to nie było by źle. Wzięłabym prysznic, coś zjadła, posprzątała trochę, obejrzała film, poczytała książkę, pograła na kompie. Dziś jednak nie mogę zrobić części z tych rzeczy. Teraz jestem w innym świecie i po prostu się boję. Anety i Łukasza nie ma dopiero chwilę, może kilkanaście minut, może godzinę a ja chcę, żeby wrócili. Przysłuchuje się uważnie każdemu dźwiękowi bo nie wiem, co mogę usłyszeć. Cisza nowego świata dziś wydaje mi się szczególnie straszna.

Mam tego tak bardzo dość. Dlaczego to wszystko musiało się stać? Dlaczego świat musiał się skończyć? Teraz my i inni ocalali jesteśmy nie tylko ostatnimi z ludzi ale i pionierami nowej cywilizacji. To straszne i ciężkie brzemię. Nie wiem, czy chcę je dźwigać.

środa, 10 września 2014

Warszawa, 13 stycznia 2019 r

Rozmawiałam dziś z Anetą. Ta była chyba nasza pierwsza poważna, szczera rozmowa odkąd się znamy. Nie to, że nigdy z nią nie rozmawiałam… po prostu przed wojną nie utrzymywałyśmy szczególnie bliskich kontaktów. Ot przypadkowe spotkania od czasu do czasu. Najwięcej czasu razem spędziłyśmy na weselu Darka i Zośki. Potem kilka krótkich spotkań, a potem wybuchła wojna… i zobaczyłyśmy się dopiero po jej zakończeniu. Choć od tamtej pory mieszkałyśmy w jednym domu nigdy jakoś nie było okazji urządzić sobie szczerych pogaduch. Zresztą, zawsze wydawało mi się, że Aneta jest osobą bardzo zachowawczą, zrównoważoną, raczej nie okazującą emocji.
W sumie, to miałam racje. Nawet dziś, po tym, jak spędziłam z nią długi czas na rozmowie, nadal mam takie wrażenie. Rozmawiałyśmy o domu, o Darku, o reszcie naszej ekipy, o wszystkich ostatnich wydarzeniach. Jak podejrzewałam wcześniej, Darek rzeczywiście opowiedział Anecie to, czego dowiedzieliśmy się od Ludzi z Puławskiej. Jej podejście do całej sprawy było spokojne i rzeczowe. Co więcej zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że jej podejście jest aż zbyt chłodne. Zwierzyła mi się, że nie widzi żadnej wartości w Dorocie i Janku, uważa ich za zagrożenie i najchętniej wykluczyła by ich z grupy. Przyznam, że byłam tak zaszokowana ostrością jej słów, że zapytałam tylko : „A co z Piotrkiem?”. Powiedziała, że Piotrek powinien kategorycznie zostać z nami, bo ma wtedy większe szanse przeżycia a i dla grupy jego determinacja i rozwaga mogą być korzystne.
Rozmowa z Anetą przyniosła mi i spokój i niepokój. Cieszyłam się, że w końcu się przede mną otworzyła i wiem, co myśli, ale muszę przyznać, że niektóre z jej poglądów są dla mnie trochę straszne. Nie potrafię myśleć takimi kategoriami, jak ona, a już na pewno nie tak stanowczo. Też nie darzę Doroty sympatią i się jej obawiam, ale… chyba nie potrafiłabym tak jednoznacznie powiedzieć, że powinna odejść.

Z innych tematów, to przeszukaliśmy resztę mieszkań w tej klatce schodowej i uporządkowaliśmy suszarnie w piwnicy, aby zrobić tam składzik. Część rzeczy na pewno zabierzemy od razu, resztę schowamy na dole i wrócimy po nie później. Zabawne jest to, że mieszkania są w ogóle nie ruszone, nie ograbione. Zakładam, że tak samo będzie i w innych blokach. Aż mnie korci, żeby je przejrzeć… co prawda to osiedle wielkiej płyty, nie żadne apartamentowce, gdzie można zleźć nie wiadomo jakie cuda, ale dla nas to żyła złota. Myślę, że chyba dlatego te mieszkania przetrwały – potencjalni szabrownicy najwyraźniej założyli, że niema tu nic ciekawego.
Poza blokami jest tu jeszcze jedno miejsce, które mnie korci, choć na razie nie mówiłam o nim Anecie ani Łukaszowi. Niedaleko stąd znajduje się kościół, który przed wojną prowadził liczne i częste zbiórki żywności, ubrań i innych takich dla potrzebujących. Ta żywność to zawsze były puszki, przetwory, które nie psują się szybko i mogą długo leżeć. Cóż, odkąd rzeczy takie przestały być produkowane nie minęło zbyt wiele czasu, więc wiele z nich się jeszcze nadaje. A jeśli nikt nie wpadł na ten sam pomysł co ja, to budynek kościoła może się okazać wspaniałym szwedzkim stołem.

Na razie jednak nie poruszam tego tematu. I tak mamy dużo opcji i musimy zdecydować, co dalej.

sobota, 6 września 2014

Warszawa, 12 stycznia 2019 r.

Noc przebiegła nam bez żadnych wydarzeń. Trzymałam wartę jako pierwsza. Siedziałam w oknie i obserwowałam osiedle. Kiedyś lubiłam to robić, wtedy jednak osiedle, nawet w środku nocy, było jasne bo rozświetlone lampami oraz światłem z okien w blokach. Ta okolica nigdy nie była też szczególnie ruchliwa, ale nawet nocą można było usłyszeć przejeżdżające autobusy, samochody… było tu życie. Teraz go nie ma. Mam aż wrażenie, że jesteśmy tutaj intruzami.
Nasz plan na dzień dzisiejszy to dokładna eksploracja mieszkań w całej klatce. Wygląda na to, że nikt ich nie ruszał, więc pewnie znajdziemy mnóstwo fantów. Mieszkanie moich rodziców ewidentnie nie było odwiedzane od lat więc pewnie i tu możemy znaleźć coś dobrego. Ani Łukasz ani Aneta nie przeszukali szafek i nawet tego nie zasugerowali. Jestem im za to wdzięczna.

Zaczynamy od góry. Postanowiliśmy, że przeszukamy tyle mieszkań, ile tylko damy radę, jak czas pozwoli również skrytki na półpiętrach i piwnice. W piwnicy tak naprawdę chcielibyśmy zrobić skrytkę na wszystko to, co będzie wartościowe, a czego nie będzie można ze sobą zabrać. Ale to dzielenie skóry na niedźwiedziu. Na razie mieszkania. Zaczynamy od najwyższego, szóstego piętra. Na każdym poziomie są trzy mieszkania, więc zdecydowaliśmy, że jedno mieszkanie = jedna osoba. Mi przypadło w udziale mieszkanie państwa … a, to nawet nie ważne. Pewnie ani oni ani nikt z ich bliskich już dawno nie żyje. Pewnie jestem jedyną osobą, która ich pamięta.

Zrobiło się już ciemno, więc skończyliśmy szperanie. Zima rzeczywiście nie sprzyja takim wyprawom, ale trzeba przyznać, że udało się nam całkiem nieźle obłowić. Znaleźliśmy mnóstwo leków, opatrunków, bandaży, wszystkiego, co potrzebne do ‘apteczki’. Całkiem sporo suchej albo zakonserwowanej żywności. Oraz mnóstwo, mnóstwo drobiazgów, które każdy kiedyś trzymał w domu a na chwilę obecną są nieocenione: baterie, taśma izolacyjna, otwieracze do butelek, korkociągi, nożyczki, magnesy, kawałki drutu, podstawowe narzędzia. Tak naprawdę, teraz to się wszystko przyda. Zbieraliśmy jednak to, co najważniejsze. Część pakowaliśmy od razu do plecaków a to, co trudno było by nosić ze sobą na razie schowaliśmy w mieszkaniu moich rodziców.

Choć ani Łukasz ani Aneta o tym nie mówili, postanowiłam przejrzeć znajdujące się tu rzeczy. Starałam się skoncentrować tylko na szukaniu przydatnych fantów, ale co i raz wpadały mi w ręce rzeczy przypominające o przeszłości. Niedokończony zeszyt krzyżówek. Młynek do kawy. Książka przy łóżku, z zakładką w środku. Ręczniki w łazience. Maszynka do golenia. To wszystko, co tu jest wzbudza tak wiele wspomnień. Kiedy ostatni raz widziałam rodziców, nawet się nie spodziewaliśmy, że za kilka dni rozpęta się ta straszna epidemia i, że widzimy się po raz ostatni. Pożegnałam się z nimi wtedy, jak zwykle: „Do zobaczenia!”, ale nigdy już ich nie zobaczyłam. Nie wiem nawet, czy są gdzieś pochowani. Nie wiem, gdy umarli w szpitalu, czy gdzieś indziej. Nie wiem… mam tylko nadzieję, że umarli spokojnie.

środa, 3 września 2014

Warszawa, 11 stycznia 2019 r.

Obudziłam się, jest jeszcze ciemno. Nie wiem, która może być godzina. Po prostu wstałam, zebrałam swoje rzeczy i zeszłam na dół. Wyjrzałam z ciekawości na wschód, słońce dopiero powoli wstaje. Poczekam jeszcze trochę i wyruszę. Wczoraj nie został poruszony temat mojej wyprawy, więc nie wiem, co z tego będzie. Na razie sprawdzę po raz ostatni, czy mam wszystko, zjem śniadanie i wypiję coś ciepłego a potem ruszę.

Plecak gotowy, broń też. Dostałam łuk i strzały, mam moją ‘maczugę’, zapasowy nóż. Ubrałam się ciepło, wygodnie. Zabrałam okulary przeciwsłoneczne, jeśli słońce będzie dziś świecić tak mocno jak przez ostatnich kilka dni bardzo mi się przydadzą. Mam nadzieję na dobrą pogodę tym bardziej, że będę szła na północny zachód – będę miała słońce za plecami.
Niedługo mogę ruszyć. W domu zaczyna się życie, reszta powoli budzi się albo idzie spać po wartach nocnych. Jak na razie nikt mnie nie zaczepił, więc mniemam, że albo nie wiedzą o mojej wyprawie albo wiedzą, ale nie mają żadnych komentarzy. Bardzo chciałabym wiedzieć, co Łukasz o tym wszystkim myśli a co najważniejsze, bardzo chciałabym, żeby ze mną poszedł. W ogóle nie chcę iść sama, ale najbardziej zależy mi na jego towarzystwie. Coraz bardziej za nim tęsknie, choć niby jesteśmy tak blisko i niby się pogodziliśmy.
 Przysiadła się Aneta. Patrzy na mnie uważnie, czeka, aż skończę pisać.

Mam tylko chwilę. Idzie ze mną Aneta i… Łukasz! Prawie się popłakałam z radości!

Zatrzymaliśmy się na mały postój. Przeszliśmy około trzech kilometrów, tak przynajmniej wskazuje mapa. Łukasz, cały Łukasz, zabrał ze sobą jedną. Co z tego, że jest nieaktualna, a ja znam okolicę jak własną kieszeń, on się bez mapy nie rusza.
Postanowiliśmy pójść trasą okrężną. Będzie nas to kosztowało kilka kilometrów wędrówki, ale przynajmniej jest bezpieczniej. Idziemy drogą, możemy się schować za murami, idziemy praktycznie po mieście, choć nie ma tu zabudowy takiej, jak w śródmieściu. Gdybyśmy stawiali na szybkość musielibyśmy iść przez las. Nawet ja nie jestem tak szalona i lekkomyślna, żeby to proponować.
Zatrzymaliśmy się na postój przed ogromnym hipermarketem. Jesteśmy w miejscu gdzie przed wojną mieścił się ogromny hipermarket z małym pasażem handlowym, równie ogromny hipermarket budowlany, oraz kilka sportowych i sklep z elektroniką. Postanowiliśmy wspólnie, że obejdziemy je, nie będziemy wchodzić na ich teren. Pewnie już dawno temu zostały całkowicie zrabowane no i istnieje ryzyko, że coś albo ktoś się w nich zadomowił. Coś, albo ktoś, kto nie koniecznie mógłby być dla nas przyjazdy.
Mamy niezły czas wędrówki. Słońce już wstało, nadal mamy je za plecami. Jest całkiem ciepło. Liczę, że na miejsce dotrzemy przed zapadnięciem zmroku. Mamy do pokonania mnie więcej taką samą odległość z tym, że teraz wchodzimy w inny teren i będziemy musieli być bardziej ostrożni. Nasz plan jest taki, żeby znaleźć dobre miejsce na nocleg i tam zrobić bazę. Liczę, że mój dom się takim miejscem okaże.

Chciałabym móc na spokojnie wszystko opisać, ale nie wiem, czy będę miała czas. Podróż przebiegła nad wyraz spokojnie. Jedynie ze mną było… sama nie wiem, jak określić to, co się ze mną działo. Im bliżej byliśmy mojego domu tym dziwniej się czułam. To był jakiś smutek, i radość jednocześnie… Wszystko tu jest takie znajome, ale i obce.
Mieszkanie moich rodziców było nie ruszone. W ogóle całe osiedle wydaje się być nietknięte przez wojnę. Żywopłoty, przed wojną zawsze przycinane rozrosły się przez te kilka lat. W niektórych budynkach są wybite szyby. Ale same bloki… choć puste i martwe wydaje się całkowicie nie ruszone.
Weszliśmy na klatkę schodową otwierając drzwi wytrychem. Potem na piąte piętro i znowu trzeba było otworzyć drzwi wytrychem. Zdumiało mnie to, że na każdym piętrze wszystkie drzwi były pozamykane. Zupełnie, jak gdyby było wszystko w porządku. Tylko schody i podłoga były trochę zakurzone.
Drzwi do mojego domu otworzyłam bez problemu. Trochę się zaniepokoiliśmy na dźwięk, jaki wydało przy otwieraniu, ale nic się nie stało. Weszliśmy do sieni. Było tam ciemno i czuć było zastanym powietrzem. I tu zebrała się warstwa kurzu, ale wszystko wydawało się nie ruszone. W samym mieszkaniu było dokładnie tak samo. Gdyby nie ten kurz można by pomyśleć, że rodzice są w domu, albo po prostu wyszli na chwilę, na spacer czy do sklepu po jakiś drobiazg.
Aneta z Łukaszem zostawili mnie samą, za co jestem im wdzięczna. Nie wiem, czym się zajmują, chyba zabezpieczają drzwi na noc. Siedzę w swoim pokoju. Nic się tu nie zmieniło. Rozszczelniłam okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. Na biurku nadal stoi monitor komputera, sam komputer na podłodze. Dawno już nie działają.
Sama nie wiem, czemu chciałam tu przyjść. Teraz mam trochę wrażenie deja vu sprzed kilku tygodni, jak weszłam do domu Julii. Znowu się tak dziwnie czuje, ale teraz… nawet bardziej.

Będziemy tu dziś spać. Podzieliliśmy się na warty. Ja biorę pierwszą. Mogłabym ją spędzić na dalszym pisaniu, ale… chcę byś sama. Ze sobą. Po prostu.

sobota, 30 sierpnia 2014

Warszawa, 10 stycznia 2019 r.

Zastanawiam się, czy to aby na pewno dobry pomysł. Ostatnio, gdy podejmowałam decyzje na szybko, pod wpływem emocji nie wyniknęło z tego nic dobrego. Jednocześnie jednak kołacze mi się po głowie taka myśl, którą kiedyś dawno temu usłyszałam, że człowiek zawsze podejmuje decyzję na dany moment dla niego najlepszą.
            Jeszcze wczoraj myślałam o tym, żeby wrócić do domu, do swojego domu rodzinnego. Znam trasę, wiem, jak iść. Co prawda nie byłam w domu już tyle lat i każda z możliwych dróg może być inna, może nie nadawać się do przejścia… ale pewnie bym sobie poradziła. Obawiam się tylko samotnej wędrówki. Nie wiem jednak, czy ktokolwiek chciałby pójść ze mną. Każdemu z reszty ekipy ta wyprawa może wydać się bezsensowym kaprysem. Żadne z nich nie ma powodu aby tam iść.
            A ja tego chce bardzo, z każdą chwilą chyba bardziej. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej wiem, że chcę tam pójść. I pójdę. Nawet, jeśli mam to zrobić sama.

            Właśnie skończyłam rozmawiać z Darkiem, Anetą i Łukaszem. Chyba pogodziłam się z myślą o nich, jako o nieformalnych przywódcach. Nie poszłam pytać ich o pozwolenie na tę wyprawę jedynie powiedzieć im, że chcę to zrobić. Ich reakcje były różne i bardzo mnie zaskoczyły. Aneta o dziwo poparła mnie. To znaczy uznała, że skoro chcę wyruszyć, to powinnam to zrobić, ale nie chciałaby, żebym szła sama. Wolałaby upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu – zrobić z tego przy okazji wyprawę po fanty. Liczy na to, że gdybyśmy poszli do miejsca, w którym jeszcze nie byliśmy udało by nam się znaleźć coś naprawdę wartościowego a gdyby się jeszcze okazało, że okolica jest bezpieczna moglibyśmy poszukać miejsca na bazę wypadową czy zaplanować miejsce, do którego moglibyśmy uciec, gdyby się okazało, że tu nie jest bezpiecznie.
            Darek gwałtownie się nie zgodził. Choć nie powiedział tego wprost, utwierdził mnie w przekonaniu, że boi się rozpadu w grupie. Jego argumenty były dość logiczne. Mówił, że bez sensu robić teraz wyprawę, mamy niedokończone sprawy z Ludźmi z Puławskiej, nie znamy jeszcze okolicy na tyle dobrze, żeby się tak bardzo rozdzielać.
            Łukasz milczał i nie włączył się do dyskusji. Ja powiedziałam tylko, że pójdę, i pójdę jutro, najpóźniej pojutrze, czy tego chcą, czy nie. Jeśli któreś z nich będzie chciało iść ze mną, albo zaproponować reszcie wyprawę po fanty i poczekać, aż ktoś się zgłosi to też w porządku.
            Wiem to już na pewno, że pójdę. Stwierdziłam, że od razu się spakuję.
            Podczas ucieczki przed wojną zabraliśmy z Łukaszem porządne, turystyczne plecaki. W poprzednim życiu uwielbialiśmy chodzić po górach i mieliśmy ‘sprzęt’ do takich zabaw. Nie wszystko zabraliśmy w ferworze pakowania, ale plecaki, buty, ubrania, nawet czekany, choć te zagubiły się w późniejszym czasie. Ale ciepłe kurtki, buty i plecaki przetrwały. Są już co prawda bardzo znoszone, ale nadal zdatne do użytku. Lubię ten mój plecak, ma mnóstwo kieszonek, mieści się do niego wszystko, co potrzebne. Trzymam w nim pewien zestaw rzeczy, którego nigdy nie wyjmuję. Mam tam metrowy plaster z opatrunkiem i nożyczki, zwitek bandaża i opakowanie gazy oraz spirytus salicylowy. Jest igła z nitką i buteleczka jodyny, koc termoizolacyjny i rękawiczki, takie ‘lekarskie’ oraz folia, która mnóstwo zastosowań. Jest też na wciąż butelka z wodą, tabliczka czekolady, trochę suszonych przekąsek, puszka z mielonką. Obiad z tego marny, ale na drogę wystarczy. Każde z nas nosi mniej więcej to samo wyposażenie. Ja mam jeszcze scyzoryk, porządny, szwajcarski, ale noszę go zawsze przy sobie, przy pasku a nie w plecaku.
            Teraz dorzuciłam jeszcze do plecaka latarkę na dynamo i zestaw wytrychów, który dawno temu zrobił z druta Darek. Nie każdy z nas posiadał te cudeńka, bo w sumie nie każdemu chciało się uczyć otwierać za ich pomocą zamki. Ja się nauczyłam od Darka, gdy tylko spotkaliśmy się po wojnie. Jak do tej pory nie musiałam używać tej umiejętności w praktyce ale nigdy nie wiadomo, czy się teraz nie przyda. Wezmę też ten zeszyt i długopis. Nie wiem, ile ma potrwać wyprawa, a chciałabym móc wszystko dokładnie opisać. A jeśli miałabym umrzeć, to może będę miała szanse zapisać jakieś ostatnie słowa i potem zostaną one przez kogoś znalezione.
            Ha, wpadłam w jakiś podniosły nastrój. Zupełnie, jakbym była bohaterką jakiegoś filmu, czy gry. Przed wojną lubiłam tak zwaną tematykę postapokaliptyczną, czytywałam książki, oglądałam filmy, grałam w gry… a teraz jestem poniekąd bohaterką takiej opowieści, choć nie dokładnie taką, jak w tamtych historiach.

            Dziś już chyba nie wiele zrobię. Posiedzę chwilę nad mapami, przypomnę sobie najlepsze możliwe trasy. Sprawdzę kilka razy plecak, dopakuję coś jeszcze. Może uda mi się przekonać resztę, żebym wzięła ze sobą łuk. Jutro wyruszę. Zobaczymy, jak to będzie.

środa, 27 sierpnia 2014

Warszawa, 9 stycznia 2019 r.

Dziś mija drugi dzień z wyznaczonego tygodnia, po którym mamy się spotkać z Ludźmi z Puławskiej. Znowu udało mi się porozmawiać z Łukaszem i próbowałam go przekonać, że można mi zaufać i że chcę pójść na następne spotkanie. Nie dał mi konkretnej odpowiedzi, więc nie wiem na czym stoję, ale jest jeszcze kilka dni.
Wczoraj miałam taki pomysł, że pójdę też porozmawiać z Darkiem, ale gdy już próbowałam się za to zabrać, przypomniało mi się, jak mi groził. Nie wiem czemu, ale tak się tego przestraszyłam, że koniec końców nie poszłam do niego. Co więcej, w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że nawet zaczęłam go unikać.
Miałam takie podejrzenia, że Łukasz z Darkiem boją  się rozłamu w grupie a teraz zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, że ja też się tego trochę boje. Nie podzielenia grupy jako takiej, ale tego, że zostanę z niej wykluczona. Mam wrażenie, że tak się może stać, że tak się już dzieje.
Przez te wszystkie myśli naszła mnie ogromna ochota na odwiedzenie domu. Mojego domu, tego sprzed wojny. Miejsca, gdzie dorastałam, chodziłam do szkoły, mieszkałam z rodzicami. To całkiem niedaleko. Sprawdziłam na mapie, w linii prostej to około 5 km. Idąc ulicami, albo pomiędzy blokami pewnie z 7. W każdym razie nie daleko. Co prawda, teraz w śniegu i gdy trzeba by iść ostrożnie, powoli, rozglądać się, przemykać w cieniu budynków i zacierać za sobą ślady to wyprawa na cały dzień… ale przecież tyle razy chodziłam tą drogą na piechotę, gdy nie chciało mi się jechać zatłoczonym autobusem! Znam wszystkie ścieżki, różne wersja trasy.
Tęsknie do domu, do rodziców. Zawsze kochałam okolicę, w której dorastałam, było tam mnóstwo trawników, drzew i krzewów. Osiedle było spokojne, w sklepach od wielu lat pracowali ci sami ludzie. Miałam piękny widok z okna.
Nie byłam w domu… sama nie wiem jak dawno. Ostatni raz jeszcze zanim zaczęły się zachorowania. Byłam już wtedy przecież po ślubie, mieszkaliśmy już z Łukaszem ‘na swoim’. Nawet nie pamiętam, kiedy i po co ostatni raz byłam w rodzinnym domu. To mogło być pod koniec lata, na początku jesieni… później zachorowania sięgnęły zenitu, zaczęła się wojna. Rodzice już wtedy nie żyli a my z Łukaszem uciekaliśmy z miasta. Nawet po powrocie, po wojnie nie wróciłam do domu. Ciekawe, jak zmieniło się osiedle? Czy bloki w ogóle jeszcze stoją? Czy moje mieszkanie zostało ograbione? Czy może gdybym tam weszła, zastałabym wszystko tak, jak zostawiłam po ostatnim wyjściu, tylko zakurzone, bo nie było komu zetrzeć pyłu z mebli?

Chcę do domu. 

sobota, 23 sierpnia 2014

Warszawa, 8 stycznia 2019 r.

Mało dziś spałam, prawie w ogóle. Ciągle nie mogłam przestać myśleć o wszystkich tych wydarzeniach. Plusem tego jest jednak tylko to, że doszłam do pewnego wniosku.
Wydaje mi się, że Darek z Łukaszem boją się rozłamu w naszej grupie. Nie jesteśmy, co prawda, zbieraniną przypadkowych ludzi, wszyscy mniej lub bardziej od wielu lat, ale muszę przyznać, że przed wojną nas jakieś szczególne więzi nie łączyły. Darka znam od zawsze, Anetę poznałam dopiero na jego ślubie z Zośką. Z Adamem trzymam się od ogólniaka. Kynkowie, czyli Dorota z Jankiem i Piotrek byli sąsiadami Darka i Zośki przez wiele lat. Nasze znajomości nie są w sumie przypadkowe, ale te więzi… mam wrażenie, że są na tyle kruche, że mogłyby się porozpadać.
Nie wiem, czy to rzeczywiście ta kwestia, nie wiem również, co by było złego w rozłanie. Bo wydaje mi się, że gdyby do takowego doszło, to i tak pewnie rozdzielilibyśmy się na rodzinę Kynków i resztę. Może to trochę okrutne i niewłaściwe, ale wydaje mi się, że to nie było by do końca złe. Ta, jak bardzo lubię Piotrka i nawet nie mam nic do Janka to po prostu boję się Doroty. Nie jest ona jakaś straszna, przerażająca w takim dosłownym znaczeniu tych słów. Po prostu jest… nieobliczalna. I tego się  w niej boję.
Chciałabym zrozumieć, co dzieje się teraz w naszej grupie.

Dzisiejszy dzień był leniwy i spokojny. Łukasz i Darek zachowują się całkowicie normalnie, reszta też sprawia wrażenie, że nic się nie dzieje. Tylko ja ciągle biję się z myślami. Dorwałam więc Łukasza i powiedziałam mu krótko, że przepraszam za to, co zrobiłam, że rozumiem, że może czuć się zdradzony. Powiedziałam też o moim podejrzeniu, że obawia się rozłamu w grupie i zarzuciłam mu, że w momencie, gdy razem z Darkiem odsuwają się ode mnie i mnie ignorują, zaczynają doprowadzać do pierwszej rysy, która takim rozłamem może się skończyć.
O dziwo Łukasz wysłuchał mnie do końca i nawet ze mną porozmawiał. Nie powiedział, co prawda, czy moje podejrzenia są słuszne, powiedział jednak, że ma mi za złe, że złamałam dane słowo. Dużo czasu spędziliśmy na mówieniu o tym, czy dobrze jest, żeby ukrywać niektóre informacje przed resztą grupy. Zapytałam go, jakie mamy prawo, on, Darek czy ja, żeby mienić się przywódcami, którzy zachowują dla siebie istotne szczegóły i dzielą się z reszta tylko tym, co uważają za słuszne. Dodałam jeszcze, że takie zachowanie może mogło by mieć rację bytu w sytuacji kryzysowej, nagłej, albo kilka lat temu, gdy to całe piekło się dopiero zaczynało. Ale teraz? W momencie, gdy już się oswoiliśmy z tym światem? Gdy wiem, jakie są zagrożenia, gdy mamy opracowane różne plany? Czy w takim momencie nie powinnyśmy bazować na wspólnych, obgadanych decyzjach? Nic nie ukrywać i pozwolić każdemu zadecydować o swoim losie?
Łukasz odpowiedział, i twierdził, że to też zdanie Darka, że nawet teraz nie możemy sobie na coś takiego pozwolić. Stwierdził, że sytuacja kryzysowa czy nie, rozwlekanie podejmowania decyzji nigdy nie jest dobrym pomysłem, a tak może się stać, jeśli będziemy o wszystkim informować resztę. Wyszedł tu znowu temat Doroty, okazało się, że Łukasz myśli o niej podobnie, jak ja… W każdym razie podsumował, że mimo wszystko są tematy, o których lepiej nie mówić reszcie i jeśli są jakieś decyzje, które można podjąć bez konieczności przedstawienia całej sytuacji a potem spędzenia mnóstwa czasu na dywagacjach to trzeba tak robić i się nie rozdrabniać.
Z jednej strony coś w moim wnętrzu się strasznie buntowało, ciągle miałam w głowie hasła: nie możesz decydować o życiu innych!, i tym podobne, ale jednocześnie… jednocześnie się z nim zgadzałam. Jednocześnie czułam, że ma rację, że mimo wszystko lepiej, żeby niektóre decyzje podjąć bez ingerencji innych.
Dopiero później zdałam sobie sprawę, że tak jest lepiej, bo w ten sposób chronimy przede wszystkim siebie, Łukasz, Darek i ja. No, Darek przy okazji chroni dzięki temu Zośkę. Mogę się założyć, że pewnie mi o tym nie mówił, a Łukaszowi tak, choć on o tym nie wspomina, ale jestem pewna, że Darek o wszystkim, czego się dowiadujemy mówi Anecie. Z tym, że Aneta pewnie podziela zdanie o tym, że takie wiadomości powinny być zachowane tylko dla nas i, że w związku z tym, my podejmujemy największe decyzje. Anecie ciężko nie ufać. Jest z nas najbardziej odpowiedzialna, najtwardsza, najsilniejsza. Tak między bogiem a prawdą gdybyśmy mieli wybierać jakiegoś przywódcę uważam, że powinna nim zostać Aneta. Ta kobieta po prostu urodziła się do bycia liderem. No i ma jakąś taką charyzmę… Tak jak napisałam – ciężko jej nie zaufać.

Później zdałam sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy. Gdy zaczęły się pierwsze przypadki zachorowań, gdy rozpoczęła się wojna, gdy działania zbrojne się skończyły a wraz z nimi świat i stanęliśmy przed zniszczeniami, mutantami i bandami rozbójników, wszystko było intensywne, działo się jedno po drugim czasem nie było dnia, nawet godziny, nawet minuty wytchnienia. Ciągle w biegu, ciągle w poczuciu zagrożenia, ciągle na czujce, zestresowani, napięci.
A później, gdy udało się nam spotkać, zebrać do kupy, zrobić bazę w domu Darka i Zośki, wszystko rozplanować, zrobić zapasy… nastał taki czas spokoju, stagnacji. Mam teraz takie wrażenie, że poczuliśmy się zbyt pewnie, zastały się nam kości, straciliśmy czujność. A nie powinniśmy byli. To doprowadziło nas do sytuacji, w której teraz jesteśmy.
Może więc Łukasz z Darkiem mają rację? Może naprawdę musimy zmienić styl życia. Z tego statycznego, powolnego na bardziej dynamiczny?
Choć rozmowa z Łukaszem przebiegła dobrze i można powiedzieć, że się pogodziliśmy, to czuję, że nadal jestem wykluczona z tego, co oni wiedzą. Mam nadzieję, że zaufają mi ponownie na tyle, żeby znowu dzielić się ze mną informacjami. Zapracuję na to, chcę tego zaufania. Wiem już za dużo i teraz, gdy zostałam odcięta od nowych informacji oraz od możliwości podejmowania jakiś decyzji… jestem bardziej niespokojna, po prostu się boję.

Pogoda zaczynam nam dopisywać. Słońce świeci już coraz śmielej, jest cieplej, przyszła odwilż. Śnieg topnieje.

piątek, 22 sierpnia 2014

Post techniczny nr 5

Drodzy czytelnicy!

Wczoraj, dzięki uprzejmości i ciężkiej pracy Szkieletu Smoka z Zaczarowanych Szablonów szata graficzna bloga uległa metamorfozie!

Szkieleciku, bardzo dziękuję za wykonany szablon!

Mam nadzieję, że nowy wygląd bloga przypadnie Wam do gustu :)

A jutro kolejna notka!

Do przeczytania,
Dominika.

środa, 20 sierpnia 2014

Warszawa, 7 stycznia 2019 r.

Schodzę właśnie z warty, jestem padnięta, więc skrobię tylko na szybko kilka słów. Dziś jest termin kolejnego spotkania z Ludźmi z Puławskiej. Wczoraj Darek nie poruszył tematu połączenia sił, dziś rano też tego nie zrobił. Nie idę z nim na spotkanie, nie mam siły. Zamiast mnie idzie Łukasz. Mam wrażenie, że Darek powtórzył mu wszystko, czego się dowiedzieliśmy. Łukasz nadal traktuje mnie z dystansem. Mam tego dość. Zaczynam szczerze żałować, że wtedy się odezwałam. Mam wrażenie, że Zośka zaczęła coś podejrzewać, że coś jest nie w porządku, bo gdy schodziłyśmy z warty zaczęła mnie zagadywać. Nic jej jednak nie powiedziałam.
Oczy mi się kleją, idę spać. Widziałam przez okno, że Darek z Łukaszem już wyszli. Oby nic się im nie stało.

Obudziłam się. Nie mogę powiedzieć, że jestem wyspana czy wypoczęta, ale przynajmniej nie tak zmęczona, jak wcześniej. Jeszcze nie wyszłam z pokoju, ale musiało już chyba minąć południe, bo słońce pada nieznacznie w nasze okna. W domu jest stosunkowo cicho, ale to nic dziwnego, zawsze staramy się zachować ciszę. Mimo to… jakoś mi tak strasznie. Przeraża mnie ta cisza.

Zbliża się zmrok, ale Łukasz z Darkiem w końcu wracają. Idę na dół, wyjść im naprzeciw.

Obaj byli zmęczeni, ale uśmiechnięci i cali i zdrowi. Plecaki mieli wypchane dobrymi fantami – bandaże, opatrunki, trochę suszu i przetworów. Żyć nie umierać. Uradowani opowiadali, że wymiana była udana, że spotkają się jeszcze raz, za tydzień, bo przez ten czas Ludzie z Puławskiej obiecali potropić trochę dziki i zobaczymy, czy da się na któregoś zapolować.
Cieszyłam się i ekscytowałam ze wszystkimi, ale to było bardziej na pokaz. Zastanawiałam się, co w końcu zrobimy. Nie można kłamać reszcie zbyt długo. Byłam ciekawa, o czym Łukasz z Darkiem rozmawiali z Ludźmi z Puławskiej, ale gdy zapytałam o to Łukasza, wzruszył ramionami i powiedział, że to nie ważne. Mam wrażenie, że ustalili z Darkiem, że nie będą mi o niczym mówić. Wydaje mi się, że mi nie ufają.
Nie podoba mi się, że podejmują decyzje ważne dla całej grupy tylko we dwóch. Demokracja może nie jest idealnym systemem, ale wydaje mi się, że reszta ma prawo wiedzieć, co się dzieje i decydować za siebie.
Może Łukasz ani Darek nie chcą się przenosić do Ludzi z Puławskiej? I dlatego nic nie mówią, pewnie domyślają się, tak jak i ja, że w naszej grupie są ludzie, którzy od razu by na to przystali. Dorota z Jankiem chcieliby tej przeprowadzki bez zastanowienia, możliwe, że Zośka też, może i Adam i Aneta. Mi samej ten pomysł też nie wydaje się zły. Z tego, co wiemy, Ludzie z Puławskiej są naprawdę dobrze zorganizowani. Domyślamy się, że mają pewnie małą enklawę, coś w stylu małej wioski. Wyjaśniało by to, dlaczego ich tak dużo i skąd mają zawsze tyle dobrości. No i skoro zaprosili nas do siebie, to pewnie mają na tyle miejsca i zapasów, że mogą sobie na to pozwolić nawet w sytuacji, gdy my nie możemy wnieść zbyt wiele w ‘posagu’.
Łukasz na razie pomaga ustawiać fanty, które przyniósł, ale mam zamiar przydybać go jeszcze raz, gdy wróci do naszego pokoju. Nie ma dziś warty, ja też nie, może uda mi się  z nim porozmawiać.
Chciałabym, żeby wszystko wróciło do normy. Nie tej normy sprzed wojny, bo tego chyba nigdy nie uda się przywrócić, ale do tego, co było kilka dni temu gdy wiedziałam, że Łukasz mi ufa i jest po mojej stronie. Bardzo mi go brakuje.

sobota, 16 sierpnia 2014

Warszawa, 6 stycznia 2019 r.

Wczoraj niewiele napisałam o tym, jak wyglądał nas powrót do domu. Nie bardzo miałam siłę. Nawet teraz ciężko mi wracać myślami do wczorajszego dnia. Nie chcę o tym myśleć.
W każdym razie, umówiliśmy się z Ludźmi z Puławskiej, że spotkamy się ponownie, znowu w południe, za dwa dni. Uznaliśmy, że tyle czasu wystarczy, żebyśmy przedyskutowali trochę sytuacje z naszą ekipą i zdecydowali, co dalej. Zanim odeszliśmy Jurek powiedział, a reszta mu od razu przytaknęła, że rozmawiali już ze swoimi na nasz temat i wstępnie padła propozycja, żebyśmy się do nich przyłączyli, albo oni do nas. Co prawda w sytuacji, gdy musieliśmy opuścić naszą bazę oni zapraszają nas do siebie. Ja nic nie powiedziałam, Darek kiwnął tylko głową i powiedział, że przedyskutujemy to. Rozeszliśmy się z ciepłymi słowami na ustach. Pani Jolanta przytuliła nas oboje na pożegnanie i, co mnie bardzo zdziwiło, wcisnęła każdemu w rękę po batoniku zbożowym. Nie takim starym, sprzed wojny, ale robionym teraz z dzikich nasion, suszonych owoców sklejonego miodem. Ludzie z Puławskiej prawie zawsze mieli na wymianę nasiona albo owoce. Nie mówili zbyt dużo, w końcu i oni chcieli mieć swoje tajemnice, ale zawsze domyślaliśmy się, że przy swojej bazie mają pola i drzewa owocowe.
Droga powrotna przebiegła nam w ciężkiej atmosferze. Darek z taką dokładnością zacierał nasze ślady, że aż wprawiło mnie to w niepokój. Ciągle przypominał mi, abym się dokładnie rozglądała i nasłuchiwała. Wracaliśmy długo, bo zmusił mnie, abyśmy szli na około, klucząc długo. Byłam przerażona jego zachowaniem.
Uspokoił się dopiero, gdy doszliśmy do domu. Zanim jednak weszliśmy w zasięg widoku z okien, skryliśmy się na jednym z podwórek, w samym rogu ogrodzenia. Zapadł już zmrok, ale gwiazdy świeciły jasno, dając choć trochę światła. To była noc przed nowiem, więc mogliśmy liczyć tylko na ich światło. Rozumiałam, że Darek chce w końcu porozmawiać o tym, co usłyszeliśmy, ale nie spodziewałam się tego, jak się zachowa. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć złapał mnie za fraki kurtki i potrząsnął mną mocno.
„Ani waż mi się cokolwiek pisnąć!” Nie krzyknął na mnie, jego głos przypominał raczej syknięcie. Napięcie i strach, który towarzyszył mi przez całą drogę wzmogły się. Spojrzałam w oczy Darka i zobaczyłam w nich… sama nie wiem co, ale nie było to nic dobrego. Groźba? Obłęd? Nie byłam w stanie nic powiedzieć. Kiwnęłam tylko głową, byłam zbyt sparaliżowana, żeby zrobić coś innego. A Darek mówił dalej. Kazał mi przysiąc, że tym razem nic nie powiem. Mogę mówić, że się spotkaliśmy, wspomnieć o dzikach, powiedzieć, że możliwe, że będziemy się wymieniać na fanty. Powiedział, że sam opowie, dlaczego Ludzie z Puławskiej wywiesili czerwoną flagę, i jak ktoś mnie o to zapyta, mam swoimi słowami powtórzyć to, co on powiedział.
Bałam się go wtedy, naprawdę się bałam. Znam Darka od… sama nie wiem, jak dawna. Pamiętam go jako chłopaka z kijkiem udającym pistolet, gdy bawiliśmy się w policjantów i złodziei. Jako nastolatka, gdy uciekaliśmy z lekcji na wagary, jako młodego mężczyznę, który z błyszczącymi oczami opowiada mi, że poznał fajną dziewczynę i chce ją przyprowadzić na najbliższą imprezę…
Teraz jego oczy też błyszczały, ale zupełnie inaczej niż wtedy. Patrzyłam na te oczy, które myślałam, że znam i się bałam. Wszystkie słowa, które wypowiadał, mówił tym strasznym, syczącym szeptem, każdemu słowu towarzyszyło mocne potrząśnięcie. W którymś momencie uderzyłam plecami o ścianę. Bardziej to usłyszałam, niż poczułam. To łupnięcie musiało i jego ocucić. Puścił mnie, ale nadal patrzył z tą mieszaniną złości i obłędu. Syknął coś jeszcze pod nosem, po czym odsunął się i wskazał mi ręką dom. Ruszyłam przodem, a on szedł za mną, zacierając ślady.
W domu powiedział o dzikach, fantach. Na pytanie o czerwoną flagę odpowiedział, że stado dzików było bardzo duże i może stanowić zagrożenie oraz, że wraz z tropami Ludzie z Puławskiej znaleźli ślady ludzi, pewnie jakiś myśliwych a jako, że w okolicy nikt inny nie mieszka nie wiemy, jakie zamiary mają ci nowi. Darek mówił spokojnie, w ogóle nie było w nim tego szaleństwa sprzed kilkunastu minut. Nie zostałam do końca spotkania, powiedziałam, że jestem zmęczona wędrówką i chcę się położyć.
Dziś nic robię, oprócz pisania, bo w nocy mam wartę, więc mogę odpoczywać. Darek na razie nie poruszył tematu przyłączenia się do Ludzi z Puławskiej. Reszta ekipy zachowuje się normalnie, niczego nie podejrzewają.
Wśród rzeczy znalazłam ten batonik od Pani Jolanty, którego wczoraj nie mogłam przełknąć. Jest nieziemski. Miód, rodzynki, owies… jest tu też chyba trochę orzechów. Powinnam zachować go na jakąś podróż, bo jest bardzo pożywny, dodaje energii. Ale nie chcę. Wolę go zjeść teraz, w cieple domu, popić ciepłym piciem.

Myślałam, że nasze życia nie mogą się bardziej komplikować. 

środa, 13 sierpnia 2014

Warszawa, 5 stycznia 2019 r.

Łukasz nadal ma mi za złe, że powiedziałam reszcie o flagach. Gdyby nie powaga sytuacji, pewnie śmiałabym się, że mamy ciche dni – coś tak prozaicznego w tak nieprozaicznym świecie. Ale tak naprawdę jest mi przykro. Zrobiłam to trochę w złości, bez zastanowienia się. I teraz czuję smutek, że pomiędzy mną a Łukaszem nie jest dobrze. Choć jesteśmy w tym samym budynku to jednak zachowujemy duży dystans. Nie podoba mi się to.
Pociesza mnie tylko myśl, że Darek chyba już mi zapomniał ten wyskok. Zachowuje się normalnie, rozmawia ze mną. Dziś znowu idziemy razem pod salon.
Naprawdę przyszło ocieplenie. Na niebie nie ma ani jednej chmurki, dzień zapowiada się dość ciepły. Śniegu zaczyna wyraźnie ubywać.
Mam nadzieję, że dziś coś się ruszy w sprawie spotkania – chciałabym, aby doszło do skutku, albo przynajmniej zobaczyć, że nasza wiadomość została zabrana. Przyznam, że taki brak odzewu mnie niepokoi. Nie wiemy przecież, ile wisiały flagi, ile czasu mogło upłynąć. Nie lubię takiej niepewności. Mam nadzieje, że dziś się skończy.

Jesteśmy w drodze, zrobiliśmy postój. Tym razem zauważyliśmy ślady. Na szczęście? zwierzęce. Ten znak zapytania, bo zwierzęta mogą być tak samo groźne, jak pożyteczne. Nie jestem myśliwym, ale te tropy były ewidentnie zwierzęcia kopytnego. Jest więc szansa, że to, co kręci się po okolicy może być naszym obiadem, a nie my jego. Darek wyraźnie się ucieszył. I ja się ucieszyłam, może trochę zbyt się podlizuję, ale zależy mi na dobrych stosunkach z Darkiem. Mam wrażenie, że jak pogodzę się z nim, może łatwiej mi pójdzie z Łukaszem.

Nie ma wiadomości!
Znowu jesteśmy chwilę przed czasem, a wiadomości brak. Trochę niedowierzamy temu, co widzimy, ale dowody są niezbite. Wiadomości nie ma, nie leży nigdzie przy ziemi… no, w każdym razie mamy jeszcze chwile, to czekamy. Skryliśmy się, jak zwykle, w ruinach salonu. Widzimy stąd całą okolicę a sami jesteśmy świetnie schowani.

Wróciliśmy już do domu, odpoczęliśmy i Darek opowiedział reszcie co i jak. Teraz każdy się rozszedł do siebie, pewnie przemyśleć to, co usłyszał. Oczy mi się kleją, jestem zmęczona. Myślę, że w ten sposób moje ciało i umysł radzą sobie z grozą, o jakiej usłyszałam. Tak, spotkaliśmy się z Ludźmi z Puławskiej, przyszli prawie punktualnie. Nie, po kolei.

Było równo południe, albo chwila po, jak ich zobaczyliśmy. To znaczy, Darek ich zobaczył. Przygotowaliśmy broń, na wszelki wypadek, ale nie było konieczności jej użyć. Na spotkanie z nami przyszły cztery osoby: Agata, Monia, Jurek i Pani Jolanta. Och, o Pani Jolancie to książkę można by napisać. Jest trochę starsza ode mnie i wszyscy mówią do niej Jola, ale miedzy sobą nazywamy ją Panią Jolantą. Pani zawsze przez duże ‘p’! To wspaniała, sympatyczna osoba. Bardzo ucieszyłam się na jej widok. Resztę również było dobrze zobaczyć, wiedzieć, że z nimi wszystko w porządku. Moja radość musiała być większa, niż mi się zdawało, no i nie tylko ja się cieszyłam – zanim zdałam sobie z tego sprawę, już się obejmowaliśmy, klepaliśmy po plecach, pytaliśmy o drobiazgi. Na takim rozgardiaszu upłynęła nam chwila, po czym Monia uspokoiła towarzystwo.
Fajna dziewczyna z tej Moni. Jest bardzo, bardzo niska, na początku myślałam, że jest karzełkiem, ale nie ma charakterystycznych rysów twarzy. Po prostu natura jej poskąpiła wzrostu. Nadrabia to jednak niesamowitą kondycją – nie wiem, jak ona to robi, ale z tego małego ciałka potrafi wykrzesać silę godną Heraklesa.
W każdym razie, dużo było do omówienia. Monia i Jurek poszli zatrzeć ich ślady a my z resztą schowaliśmy się z powrotem w ruinach. Gdy już byliśmy wszyscy, usiedliśmy tak, aby widzieć okolicę, wyciągnęliśmy trochę fantów i zaczęła się rozmowa.
W pierwszej kolejności, zanim cokolwiek innego zostało poruszone, zapytałam o co chodzi z dwiema flagami. Towarzystwo spojrzało po sobie. W ich twarzach widziałam różne emocje. Wyglądali, jakby nie wiedzieli, co mają zrobić. W końcu odezwała się Monia.
Powiedziała, że białą flagę wywiesili jakoś na początku grudnia. Znaleźli wtedy jakieś dobre fanty i chcieli się powymieniać, ponadto w okolicy pojawiły się dziki więc pomyśleli, że warto było by o tym pomówić, może ogarnąć jakieś polowanie. (Tak myślę, że może te tropy, co je widzieliśmy to te dziki?) Sprawdzali, czy jest od nas odpowiedź kilka razy, zawsze bez skutku. No i jednocześnie żyli swoim własnym życiem, jak to zawsze.
Jakoś w połowie grudnia, bliżej świąt, natknęli się na pozostałość po obozowisku. W sumie, ciężko mówić o obozie, ale na śniegu było mnóstwo śladów oraz poletko, gdzie palono ognisko.
Patrzyłam nie tylko na Monię, jak to opowiadała. Miałam wrażenie, że chce nam coś powiedzieć, ale nie wiem jak. Trochę ucichła i spojrzała na Agatę, ale ani ona, ani nikt inny nie chciał podjąć opowieści. Ponagliłam ją pytając, czy coś jeszcze było przy tym obozie? Jakieś ślady?
Monia przełknęła ślinę, zamknęła oczy i kiwnęła głową. Następne słowa mówiła z trudem, i wcale się jej nie dziwie. Ciężko mi o tym pisać, nie chcę nawet o tym myśleć, a ona musiała powiedzieć to na głos. Choć tego nie powiedziała, mam wrażenie, że była jedną z tych osób, które znalazły to obozowisko.
Powiedziała, że obok śladów po obozie, na śniegu, było mnóstwo krwi i skrawków mięsa, jakiś wnętrzności. Oraz trochę dziwnych kości. Wszystkie ewidentnie ogryzane, raczej nie przez zwierzęta.
Wtedy, choć jeszcze nie powiedziała tego na głos, wiedziałam, co chce nam powiedzieć. Mój umysł już to wiedział. A przecież nic jeszcze nie powiedziała. Przecież to normalne, że ludzie polują na sarny, zające, dziki, niektórzy nawet na psy, pieką je nad ogniskiem i jedzą. Robimy to, żeby przetrwać, a jeśli mięso nie jest zatrute… przecież dziczyzna to dobre, szlachetne mięso! Jemy je od… no, od początku świata praktycznie.
Nie mogę napisać tego, co powiedziała. Jeszcze nie teraz. W każdym razie, chcieli nas ostrzec, bo w późniejszych dniach natknęli się na jeszcze kilka takich obozów. Kimkolwiek są ci zwyrodnialcy, najwyraźniej się tu kręcą. Monia dodała szybko, że jeszcze ich nie spotkali i chyba sami nie zostali przez nich odkryci. Zasugerowała nam jednak, abyśmy od tej pory ograniczali podróże do niezbędnego minimum i wychodzili zawsze w dużej grupie i silnie uzbrojeni.
Potem zapadła ciężka cisza, którą równie ciężko przerwał Darek. Opowiedział pokrótce po tym, jak nasi natknęli się na mutki, jak zostali zabici, jak walczyliśmy i musieliśmy uciekać. Powiedział, że możliwe, że wybiliśmy wszystkie mutki, że w czasie podróży nie spotkaliśmy nikogo ani niczego, ale i tak zalecał ostrożność. Mówił jednak trochę tak nijako. Miałam takie głupie wrażenie, że nasza ‘mrożąca krew w żyłach’ historia jest niczym w porównaniu z tym,  z czym spotkali się Ludzie z Puławskiej.


Ciężko mi dalej pisać. Wróciliśmy zmęczeni, bardziej psychicznie niż fizycznie ale jedno się na drugim odbija. Jutro może coś więcej dopiszę, teraz muszę spać.

sobota, 9 sierpnia 2014

Warszawa, 4 stycznia 2019 r.

Nie wiem, jak to wszystko opisać. Postaram się jak najbardziej zachować kolejność wydarzeń, może to pomoże mi uniknąć chaosu.

We wtorek czyli 1 stycznia, jak skończyłam pisać, zdecydowałam, że trzeba powiedzieć reszcie o flagach. Pora była jeszcze w miarę wczesna, więc większość siedziała w salonie, który jest taką strefą wspólną. Zdecydowałam, że trochę nagnę fakty i powiem, że czerwona flaga pojawiła się dopiero dziś. Zdawałam sobie sprawę z tego, że to trochę kulawe kłamstwo, ale liczyłam na to, że informacja o zagrożeniu będzie na tyle ważna, że jakoś to przejdzie niezauważenie. Poprosiłam Anetę i Dorotę, żeby zeszły do salonu, i gdy byliśmy już mniej więcej wszyscy powiedziałam, że dziś na słupie wisiała czerwona flaga.
Trochę, jak przewidywał Łukasz, zrobiło się zamieszanie, ale z ulgą stwierdzam, że nie była to żadna panika. To znaczy – Dorota z Jankiem zareagowali najgorzej, reszta przyjęła tę wiadomość w miarę racjonalnie. Padły pytania, czy wiadomo coś więcej, prośby, abym powiedziała wszystko, co sama wiem. Powiedziałam więc, że wczoraj znaleźliśmy białą flagę, więc zostawiliśmy informacje o datach spotkania, a dziś zamiast odpowiedzi była tylko czerwona flaga.
Aneta, która chyba nie zorientowała się, że to trochę lipna historia wysnuła teorię, że może Ludzie z Puławskiej przyszli, aby zobaczyć, czy zniknęła biała flaga, jednak w okolicy natknęli się na zagrożenie. Wywiesili więc czerwoną flagę aby nas ostrzec. Na szczęście nikt nie dopytywał się o naszą wiadomość a na pytanie, czy oni zostawili jakąś swoją, zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nie.
Przez cały ten czas widziałam Łukasza, który najpierw słuchał mnie z kamienną twarzą a potem wstał i wyszedł, pewnie po Darka, bo wrócili razem. Trochę się obawiałam, że może się wtrącić, że może coś powiedzieć, albo zrobić mi awanturę, ale zachował milczenie.
Nie wiem, jakich reakcji spodziewał się Łukasz, ale pewnie nie takich. Nasza ekipa, zamiast panikować, zaczęła planować. Łukasz wyciągnął mapę okolicy, zaczął proponować rozstawianie sideł w strategicznych miejscach (sideł na mutki, nie na zwierzęta), Aneta, jak zwykle, rzeczowo dodawała od siebie spostrzeżenia z dotychczasowych patroli po okolicy, że na pewno od dawna nikogo ani niczego tu nie było, że zagrożenie, nawet jeśli jest, to chyba bliżej salonu samochodowego i Puławskiej, niż nas… szczerze, nie poznawałam. Ich. Darek też, trochę nieśmiało włączał się do rozmowy, chyba chciał, żeby to wypadło naturalnie, tylko Łukasz milczał.
No, oczywiście Dorotka z Jankiem jak zwykle podnieśli rwetes, że musimy uciekać, że musimy się stąd zbierać, jak najdalej od zagrożenia… no, jak to oni. Gdy Zośka próbowała ich uspokoić, Dorota rzuciła kalibrem, którego nie wyciągała już dawno: Że my nic nie rozumiemy, bo nie mamy dzieci i nikogo, o kogo musielibyśmy się martwić, troszczyć, chronić. Ten argument jest wstrętny. To prawda, że nie żadne z nas nie ma dzieci, ale to nie znaczy, że nie mamy nikogo, o kogo się martwimy. Darek ma Zośkę i na pewno martwi się o Anetę, bo w końcu to jego siostra. Ja mam Łukasza. Adam co prawda stracił brata, ale wiem, że żałoba go nie zaślepiła i, że nigdy nie myśli tylko o sobie, zawsze stara się wziąć pod uwagę dobro grupy. No i tekst ten zawsze uderza w Piotrka. Wkurza mnie, gdy Dorota to mówi. Tym razem też mnie wkurzyła. Cóż, nie zachowałam się może zbyt dobrze, ale to była już chyba kropla, która przelała czarę. Wrzasnęłam po prostu na Dorotę i jej wygarnęłam. Żeby przestała robić z Piotrka ofiarę, żeby przestała nam wmawiać, że oni mają najgorzej, że powinniśmy się do nich dostosowywać, żeby przestała nam zarzucać, że ich nie rozumiemy i, że nie mamy się o kogo troszczyć, że o nikogo się nie martwimy. Ech, zresztą sama już dokładnie nie pamiętam, co krzyczałam. W sumie, to pamiętam tylko, jak się wkurzyłam, jak zaczęłam wrzeszczeć, a potem pamiętam Zośkę, która uspokaja mnie i Anetę, która uspokaja Piotrka. Cóż, myślę, że tego Łukasz się bał, że będzie zamieszanie, ale chyba nie do końca o to mu chodziło. W każdym razie, po uspokojeniu atmosfery pogadaliśmy jeszcze chwilkę, po czym wszyscy się rozeszli do siebie. Poszłam do naszej sypialni, chcąc odpocząć i w sumie przygotowując się do rozmowy z Łukaszem. Długo nie przychodził, więc wyszłam go szukać – okazało się, że zamienił się z Adamem, który miał mieć dziś wartę. Trochę mnie to zabolało, że Łukasz postanowił się ode mnie trochę odseparować. Teraz jednak wiem, że miał prawo, w sumie ja też nie zachowałam się najlepiej.
Następnego dnia, czyli 2 stycznia okazało się, że Darek z Łukaszem wyruszyli pod salon, zanim ktokolwiek zdążył się wtrącić. Atmosfera w domu była trochę dziwna. Z jednej strony było wszystko okey, żadnego napięcia, żadnego stresu, ale Dorota z Jankiem wyraźnie unikali reszty, a już zwłaszcza mnie. Zrozumiałam, że to miało bardziej związek z nieprzyjemnymi słowami, jakie padły, niż z czerwoną flagą.
Natomiast, gdy zgłosiłam się, żeby pójść z Anetą po resztę fantów, przyłączył się do nas Piotrek. Już poza domem przyznał się, że to dlatego, że chciał pogadać. Wyżalił się nam, że ma dosyć tego, że rodzice, a zwłaszcza matka, traktują go, jakby był mały i niesamodzielny i, że się boi. To mnie zdziwiło najbardziej. Powiedział, że boi się tego, że rodzice mogą, przez tę ich nadopiekuńczość, zrobić coś głupiego. Sama się tego obawiam, ale zdziwiło mnie, że taka myśl pojawiła się w jego głowie. Po raz kolejny uderzyło mnie to, jak bardzo poważny i dojrzały okazuje się być Piotrek. I po raz kolejny myślę o tym, że dorastanie zawsze było trudne, ale w tych czasach jest szczególnie kłopotliwe. I, że biorąc to wszystko do kupy, Piotrek dorasta chyba szybciej, niż my w jego wieku. I następne pokolenia też będą dorastać szybciej.
Po południu wrócili Łukasz z Darkiem. Nie spotkali nikogo ani niczego, nie znaleźli też żadnych śladów. Darek bąknął też do mnie, że nasza wiadomość dalej wisi, więc Ludzie z Puławskiej nie byli na miejscu spotkania. Skorzystałam z okazji, i zagadnęłam go o poprzedni wieczór. Powiedział tylko, że jest zawiedzony tym, że nie dotrzymałam słowa, że tak to wszystko rozegrałam i odszedł. Nie wiem, czy nie chciał o tym mówić, bo było coś, czego nie chciał powiedzieć, czy po prostu nie było o czym mówić…
Gorzej było z Łukaszem. Cały dzień mi uciekał, ewidentnie nie chciał mnie widzieć. W końcu przydybałam go, gdy wyszedł z domu. Dobrze się w sumie stało, bo rozmowa, którą później mieliśmy nie wyglądała by zbyt dobrze przy innych. Łukasz był na mnie wściekły. Zdarzały się nam już kłótnie, w tym i poprzednim świecie, ale tym razem miałam wrażenie, że jest inaczej. Nie było krzyku, jakiejś takiej gwałtownej złości. Tak jak Darek był zawiedziony, ale też oszukany i zdradzony. Głównie to on mówił. Wyrzucał z siebie dużo jadu, niechęci, negatywnych emocji. Nie wiem, czy przesadził, nie wiem, czy miał rację. Wiem tylko, że jego słowa strasznie mnie zasmuciły i skończyło się na tym, że on wrócił do domu, a ja zostałam przed drzwiami, bo musiałam się uspokoić. Nie płakałam, nie załamałam się, ale… coś mnie aż w środku zabolało.
3 stycznia upłynął nam spokojnie. W domu zapanowała atmosfera wymuszonej uprzejmości, jednak nie przytłaczała jakoś nikogo. Jedynymi, których ewidentnie coś gryzło byli Łukasz oraz Dorota z Jankiem. Reszta zachowywała się w porządku. Poprawiła się też pogoda. Znowu wyszło słońce, podniosła się temperatura. Ludzie z Puławskiej nadal się nie odzywali, nie zabrali wiadomości. Nigdzie nie znaleźliśmy śladów ludzkiej, zwierzęcej czy mutanciej aktywności. Zgodnie z planem Adama rozstawiliśmy sidła.
Dziś temperatura znowu się podniosła. Idzie odwilż, ale wielkich zasp śniegu jeszcze nie zniszczyła. Nadal cisza, jeśli idzie o jakiekolwiek potencjalne zagrożenie. Nasza wiadomość przy słupie nadal nie ruszona.

środa, 6 sierpnia 2014

Warszawa, 1 stycznia 2019 r.

Tak więc zaczął się kolejny rok. Ciekawe, co nam przyniesie?
No, ale nie będę się nad tym teraz zastanawiać. Jest bardzo rano, słońce jeszcze nie wstało. Postanowiłam napisać tylko kilka słów, zanim zacznę ten dzień na poważnie. Wczoraj wieczorem, zanim zdążyliśmy się odezwać Łukasz, czy ja, Darek powiedział, że na słupie wisiała już biała flaga, więc zostawiliśmy wiadomość, że pojawimy się już następnego dnia. Reszta nie zadawała pytań, a Darek nie drążył tematu. Postanowiłam nic w tej materii nie robić, przynajmniej do rana.
Ciekawa jestem tylko, co postanowimy dziś.

Zrobiłam z Łukaszem małą naradę. Bardzo chcę iść na miejsce spotkania. Sama nie wiem czemu… trochę tego nie rozumiem. Wiem, że może tam na nas czekać duże niebezpieczeństwo, ale coś mnie tam ciągnie. Łukasz nie chce, żebym szła, wolałby, żebym została w domu. Ja jednak nie dam za wygraną. Ustaliliśmy, że zapytamy jeszcze Darka.

Darek też chce iść. Przekonał Łukasza, żeby dał mi wolną rękę i obiecał, że będzie mnie pilnował. Łukasz postanowił zostać w domu a my z Darkiem pójdziemy na miejsce spotkania. Musimy mieć tylko wymówkę, jeśli ktoś chciałby iść z nami w miejsce Łukasza.

Powoli świta. Ja się pakuję, piszę szybko jeszcze te kilka słów. Darek jest już gotowy i mówi, że tym razem idziemy tylko we dwójkę, bo Łukasz pomoże reszcie znosić wszystkie fanty, które wczoraj znaleźli i je segregować. To zadziwiające, jak spokojni i niepodejrzliwi są inni. W ogóle nie zadają pytań, nie komentują, przyjęli słowa Darka bez mrugnięcia okiem.

Coś mnie tknęło i zabrałam notes ze sobą. Zrobiliśmy sobie mały postój na kubek herbaty, więc postanowiłam napisać ze dwa zdania. Pogoda jest cudowna. Świeci słońce, jest malutkie zachmurzenie, temperatura nawet niezła. Mam wrażenie, że zmniejsza się ilość śniegu. Może idzie odwilż?

Na miejsce dotarliśmy chwilę przed południem. Sprawdziłam miejsce, gdzie Łukasz zostawił wiadomość. Nadal tam jest, więc dziś się nie spotkamy. Zrobiliśmy mały postój, odpoczęliśmy chwilę i postanowiliśmy wrócić.

Jesteśmy już w domu. Łukasz chyba naprawdę nie powiedział nikomu o dwóch flagach, bo wszystko wygląda normalnie. W czasie drogi rozmawiałam na ten temat z Darkiem. Okazało się, że podziela moje zdanie o tym, żeby powiedzieć reszcie, jak wygląda sytuacja. Przedyskutowaliśmy wszystkie za i przeciw, ale uważam, że jednak ważniejsze od wszystkiego innego jest uczulenie każdego na potencjalne zagrożenie.
Po powrocie udało się nam usiąść we trójkę z Łukaszem i przedyskutować tę sprawę jeszcze raz. Trochę się o to poprztykaliśmy, ale dla niego ważniejsze jest zachowanie spokoju a uważa, że wyjawienie prawdy o czerwonej fladze wzbudziło by panikę, obniżyło morale, które w końcu zaczęliśmy odzyskiwać. Przyznam, że naprawdę się o to pokłóciliśmy. Starałam się nie podnosić głosu, bo nie chciałam przykuć niepotrzebnej uwagi, ale w słowach raczej nie przebierałam. Teraz mi trochę głupio, ale całkowicie się nie zgadzam z Łukaszem. Nie możemy innych okłamywać, mówiąc, że wszystko jest w porządku, gdy nie jest. Stwarza to zagrożenie nie tylko dla nich, ale i dla nas.
W końcu Darek nas uciszył. Nie chciałam ucinać tej rozmowy, chciałam postawić na swoim, ale Darek zaproponował nowe, inne rozwiązanie. Powiedział, że poczekamy aż uda się spotkać z Ludźmi z Puławskiej. Po rozmowie z nimi będziemy wiedzieli na czym stoimy, i czy rzeczywiście istnieje jakieś zagrożenie. Jeśli się okaże, że czerwona flaga jest już nieaktualna, po prostu przemilczymy temat, skoro i tak nie ma o czym mówić. Jeśli jednak zagrożenie nadal będzie realne, niezwłocznie informujemy resztę.
Nie podoba mi się to, i to bardzo. Łukasz przystanął na ten pomysł, ale mam wrażenie, że zrobił to bardziej dla świętego spokoju bo wiedział, że to utnie kłótnie i było mu to na rękę - bo dopóki się nie spotkamy z Ludźmi z Puławskiej wychodzi na jego. Jestem zła. Najchętniej po prostu powiedziałabym wszystkim, jaka jest sytuacja, nie zważając na Darka ani Łukasza.

sobota, 2 sierpnia 2014

Warszawa, 31 grudnia 2018 r.

Obudziło nas ostre, oślepiające słońce. Po chmurach nie zostało ani śladu, niebo było błękitne a śnieg ‘walił’ po oczach. Nadal trzyma mróz, ale mam nadzieje, że wkrótce to się zmieni, jeśli pogoda się utrzyma. Wiem, że nie mam co liczyć na koniec zimy, przecież dopiero kończy się grudzień przed nami jeszcze styczeń i luty, ale więcej słońca i mniej śniegu na pewno by nam nie zaszkodziło.
            Dziś wszystkie decyzje były szybkie. Pierwsza, najważniejsza, dotyczyła wyjść z domu. Może ryzykownie, ale zdecydowaliśmy podzielić się na trzy grupy. Jedna została w domu, druga ruszała na dalsze poszukiwania i obchód okolicy a trzecia miała udać się na miejsce spotkań z Ludźmi z Puławskiej.
            Z tego, co wiem, ci którzy zostali w  (Adam, Zośka i Jan) po prostu zajęli się sprzątaniem, ogarnianiem i tym podobnymi. Piotrek, Dorota i Aneta wyszli na patrol z którego przynieśli trochę przydatnych do domu rzeczy – dodatkowe koce i ubrania, liczne mniej czy bardziej osobiste drobne rzeczy oraz… narzędzia. Części zapasowe do samochodów i jakiś urządzeń, nie wiem, ja się nie znam. Nie mamy co prawda teraz prądu, no bo i skąd, nasz generator musiał zostać w starym domu ale elektronika nadal jest w cenie. Raz, że można wyciągnąć z każdego urządzenia bebechy i do czegoś je użyć dwa, że są domy czy nawet osady, gdzie ludzie też mają generatory, czasem nawet dużo większe i mocniejsze od tego, który mieliśmy my. Słyszałam plotki, że niektórzy żyją takim burżujstwem, że odpalają nawet komputery. Po sieci raczej nie będą surfować, ale najwyraźniej im to nie przeszkadza. No, w każdym razie połów był niezły, zresztą Piotrek powiedział, że było tego tam więcej, ale nie dali radę wszystkiego znieść. Jeśli pogoda dopisze to wybierzemy się większą ekipą, zbierzemy wszystko, co potrzebne a potem będziemy działać w domu ze znaleziskami. Na razie ważne jest to, że zdobyliśmy kilka fantów. W naszej sytuacji, gdy zostaliśmy na lodzie, bez niczego, każda rzecz jest przydatna.
            No i trzecia grupa, czyli Darek, Łukasz i ja, poszliśmy pod wspomniany przeze mnie salon Mercedesa na Puławskiej. Wyruszyliśmy jak tylko wstało słońce, decyzja, jak pisałam była szybka. Idziemy! Ubraliśmy się ciepło, wzięliśmy broń, termosy z ciepłym piciem, trochę przekąsek i poszliśmy. Chcieliśmy obrócić jak najszybciej, a na piechotę różnie z tym mogło być.
            Podróż do salonu wypadła dość spokojnie. Część drogi pokonaliśmy idąc wąskimi, bocznymi uliczkami. Dopiero, później zdecydowaliśmy się wyjść na Puławską. Wyszliśmy gdzieś na wysokości Fashion House. Przyznam, że korciło mnie, aby tam zajrzeć – było to swego czasu duże ‘centrum handlowe’ z licznymi sklepami. Nie chodzi tu już nawet o babską chęć buszowania po sklepach, nie mogłam po prostu oprzeć się wrażeniu, że moglibyśmy znaleźć tam dużo fantów. Podzieliłam się tą myślą z chłopakami, Łukasz nic nie powiedział, a Darek wyśmiał mnie, mówiąc, że typowa baba, jak zobaczy sklep z ciuchami to nie może przejść koło niego obojętnie, nic tego nie zmieniło, nawet koniec świata. Ciężko mi było się na to nie zaśmiać. Jak się uspokoiliśmy wyjaśniłam o co mi chodzi, Darek jednak uciął temat mówiąc, że inni na pewno myśleli tak samo i wątpi, czy cokolwiek tam znajdziemy.
            Przyznam, że ta wyprawa była bardzo nierealna. Pamiętam Puławską z czasów przed wojną. Na tej ulicy zawsze były korki i mnóstwo samochodów. Środek tygodnia, weekend, dzień, noc, święto, godziny szczytu... ciągle jeździły tu autobusy, sznury samochodów. Było tu głośno, tłoczno, kolorowo. Pojazdy, ludzie, sklepy po obu stronach ulicy. Ostatni raz widziałam tę ulicę gdy wraz z Łukaszem opuszczaliśmy miasto. W kierunku Warszawy jeździły głównie pojazdy wojskowe, osobówki masowo opuszczały stolicę. Był korek, ludzie zaczynali panikować. Nie jechaliśmy Puławską, ale mignęła nam razy czy drugi w prześwitach. Po wojnie wracaliśmy do miasta inną drogą, więc na Puławską trafiliśmy dopiero po spotkaniu z Darkiem. Wtedy była pusta, cicha, zniszczona. Był to widok smutny i przerażający. Nie odczuwało się tu co prawda ciągłego zagrożenia tak, jak to ma miejsce w samym mieście w otoczeniu mnóstwa wysokich bloków, ale patrzenie na tę szeroką, niegdyś tak żywą i ruchliwą ulicę, teraz pustą, zniszczoną bombami, z ruinami otaczających ją domów… pamiętam, że miałam dreszcze na plecach.
            W sumie nigdy nie przyzwyczaiłam się do tego widoku. Zawsze na tą nową, zniszczoną Puławską nakłada mi się widok starej, tętniącej życiem. I tak bardzo mi to nie pasuje…
            Dziś jednak było trochę inaczej. Nie wiem, czy to kwestia słońca, którego było ostatnio tak mało, czy może wesołego nastroju, jaki zapanował, gdy wyrwaliśmy się z domu i wyruszyliśmy we trójkę. Może wróciło mi poczucie bezpieczeństwa, bo minęło już wiele dni od walki, może dom Julii tak na mnie wpłynął… nie wiem. W każdym razie ta podróż poprzez pustą ulicę, zasypaną śniegiem chrzęszczącym pod stopami… miałam wrażenie, że jest tak normalnie, bezpiecznie, spokojnie. Zupełnie, jakbym nie szła zniszczoną Puławską, tylko jakąś zapyziałą drogą gdzieś daleko na wsi, gdzie spędzam ferie zimowe. Wiedziałam, gdzie jestem i w jakim świecie żyje, mimo to ciągle towarzyszyło mi to nierealne uczucie, że… wszystko jest w porządku. Tak po prostu.
            Salon Mercedesa na Puławskiej znajduje się przy ogromnym, wielopasmowym skrzyżowaniu. Naprzeciw salonu znajdował się kiedyś supermarket, dawno jednak został całkowicie splądrowany, wydaje mi się, że miało to miejsce jeszcze na samym początku wojny. Inne budynki to przede wszystkim bloki mieszkalne, dość wysokie, wszystkie jednak znacząco oddalone od ulic.
Chyba już o tym wspomniałam, że nie mamy z góry ustalonych dni ani godzin spotkań. Jeśli jedna grupa chce się spotkać z drugą, zostawia wiadomość. Może to zabrzmi trochę filmowo, ale ustaliliśmy sobie system wiadomości. Tuż przed samym salonem stoi resztka masztu. Przed wojną maszty były trzy i codziennie wisiały na nich flagi z logo Mercedesa. Teraz ostał się tylko ułamany fragment jednego z nich. Jednak właśnie tu zostawiamy sobie wiadomości w postaci ‘flag’ czyli kawałków materiałów przywiązywanych do masztów.
Czerwony – uwaga, zagrożenie!
Biały – Spotkajmy się.
Kolory są tylko dwa, bo i nie było sensu robić rozbudowanego systemu wiadomości. Najważniejsze jest ostrzeżenie o wszelkich zagrożeniach, a inne wiadomości można sobie przekazać w czasie spotkania. Zresztą, sam sposób zorganizowania spotkania jest dość czasochłonny. Jeśli jedna grupa chce się spotkać, wywiesza białą flagę. Jeśli druga grupa jest w pobliżu, zdejmuje flagę i pod słupem zostawia datę spotkania – z zasady piszemy datę na kawałku papieru który zabezpieczamy przed warunkami atmosferycznymi. Nie jest to metoda doskonała, ale w ciągu ostatnich lat się sprawdzała.
Szliśmy do słupa z naszą własną flagą, gotowi zostawić wiadomość i przychodzić co trzy dni aby sprawdzić, czy flaga zniknęła. Jednak na miejscu przywitała nas dziwna i niespodziewana rzecz, coś, co jeszcze nigdy się nam nie przytrafiło.
Na maszcie wisiały dwie flagi, czerwona i biała.
Poczucie spokoju i nierealności prysło. Wyciągnęliśmy broń i wraz z Darkiem stanęliśmy na czatach, gdy Łukasz odwiązywał flagi. Uznaliśmy, że cokolwiek się dzieje, trzeba nadać temu priorytet. Na kawałku papieru zostawiliśmy taką wiadomość:
„Będziemy przychodzić codziennie w południe. Spotkajmy się najszybciej, jak to możliwe”.

Łukasz zapakował kartkę w foliową samarkę i przywiązał ją do słupa kawałkiem drutu. Obwiązał to szmatą, aby nie wisiało całkowicie na widoku. Bez słowa, ale w ogromnym napięciu wróciliśmy do domu. Przed wejściem mieliśmy małą sprzeczkę na temat tego, co powiedzieć reszcie. Czerwona flaga była oznaką kłopotów i nie bardzo wiedziałam co myśleć o wiszącej razem z nią białej fladze. Czy to znaczyło, że zagrożenie jest tak poważne, że trzeba je omówić? A może najpierw powiesili czerwoną flagę, a po kilku dniach dodali białą, bo po prostu chcieli się spotkać? Łukasz uważał, że nie powinniśmy niepokoić innych zwłaszcza w kontekście ostatnich wydarzeń. Darek się nie wypowiedział. Ja myślę, że trzeba powiedzieć wszystkim, co zobaczyliśmy przy słupie. Jeśli rzeczywiście w okolicy mamy duże zagrożenie ważne jest, aby wszyscy byli ostrożni i gotowi do działania. Koniec końców postanowiliśmy poczekać do jutra, przespać się z tym. Na razie więc zachowujemy się normalnie, cieszymy się ze znalezionych rzeczy i czekamy do jutra.

środa, 30 lipca 2014

Warszawa, 30 grudnia 2018 r.

               Noc była spokojna i, co najważniejsze, przestaje padać. Może Matka Natura postanowiła dać nam prezent na zbliżający się nowy rok – mniej śniegu i więcej pogody! Dobrze by było, mam już dość siedzenia w domu.
            Rozmawiałam dziś z Adamem i Darkiem. Zaczęłam od tego, o czym pisałam wczoraj, o tych odczuciach związanych z ostatnimi wydarzeniami. Darek był oszczędny w słowach, mówił, że z nim wszystko w porządku, ale jakoś nie do końca to kupuję. Inaczej ma się sprawa z Adamem. Ta rozmowa chyba odblokowała w nim jakieś uczucia, które do tej pory tłumił – rozkleił się okropnie i zaczął znowu siebie o to wszystko obwiniać. Długo zajęło mi i Darkowi przekonanie go, że to nie jego wina, że wszystko jest w porządku. Zresztą, nie wiem czy go przekonaliśmy, ważne było to, że się uspokoił i przestał płakać.
            Gdy się wyciszył zwołaliśmy resztę i znowu usiedliśmy do narady. Uznaliśmy, że warto było by spotkać się z Ludźmi z Puławskiej – po pierwsze powiedzieć im o ataku a po drugie może wymienić się z nimi jakimiś zapasami. Nie mamy co prawda za wiele, ale to fajna i porządna ekipa, myślę, że gdybyśmy im powiedzieli, że jesteśmy w potrzebie nie wykorzystali by tego, tylko nam pomogli. W poprzednich miesiącach już się tak kilka razy zdarzyło.
            Nie wiem, czy już o tym wspominałam – mówię o nich Ludzie z Puławskiej ale to nie dlatego, że tam mieszkają. Tak jak my cenią sobie swoją prywatność i chociaż łączą nas miłe stosunki nie rozmawiamy zbytnio o naszych domach i zapasach. Nie wiemy, gdzie oni mieszkają, spotykamy się tylko z nimi na Puławskiej przy danym salonie Mercedesa. Jest to poza Warszawą, już w Piasecznie, więc może to znaczyć, że są gdzieś z tamtych okolic. Nie jest to jednak pewne – mogą mieszkać wszędzie a po prostu tam się z nami spotykać. Nie mamy ustalonych godzin i dat spotkań, zostawiamy sobie wiadomości, jeśli chcemy się zobaczyć. Miejsce to wybraliśmy wspólnie, bo tam pierwszy raz się na siebie natknęliśmy. Salon samochodowy był opustoszały – w dawnym świecie stały tam przepiękne samochody i ludzie szybko skorzystali z tego, że w panice przestano ich pilnować – ale dało się tam znaleźć jeszcze jakieś narzędzia czy stare części samochodowe. Zanim sobie nawzajem zaufaliśmy minęło trochę czasu, ale teraz żyjemy w dobrej komitywie.
            W każdym razie, temat spotkania z nimi ciągle powraca. Ja sama głośno głosuję za tym, żeby się z nimi spotkać. To dla nas dobra, pod każdym względem okazja. I choć korci mnie, żeby zrobić to teraz, zaraz, to wiem, że w tej zadymce to samobójczy pomysł. Inni podzielają tę opinię i kategorycznie uważają, że powinniśmy poczekać, aż pogoda się uspokoi.
            Tak jak podejrzałam wcześniej, okazało się, że rzeczywiście reszta nie próżnowała. Powiększył się trochę nasz arsenał broni no i mamy więcej ubrań. Dorota stanęła na wysokości zadania dorabiając do wielu z kurtek i płaszczy puchowe podszewki które będzie można z łatwością odpruć i potem przyszyć kolejny raz. Dzięki temu mamy więcej zimowych ubrań, które potem spokojnie mogą stać się ubraniami wiosennymi czy jesiennymi. A miejsc w szafach nie zajmują za dużo…
            W ogóle okazało się, że ludzie mają mnóstwo pomysłów, co zrobić. W okolicy jest sporo domów, więc padła propozycja stworzenia naszego ogródka od podstaw. Będzie to trochę kłopotliwe, bo przydałyby się sadzonki z poprzedniego domu a te możemy przetransportować dopiero na wiosnę, gdy przyjdą roztopy. No i padła sugestia, żeby nie robić jednego a kilka ogródków. Nie mam na ten temat zdania – grzebanie w ziemi nigdy nie było moją pasją i nie znam się na tych wszystkich roślinkach. Może to będzie dobry pomysł, może nie.
            Pomysłów i propozycji padło dużo, ale dopóki pogoda się nie uspokoi, jesteśmy uziemieni i możemy tylko o tych pomysłach myśleć albo zabierać się za kolejne prace domowe. Piotruś tylko coś na koniec cicho bąknął o tym, że może skoro w tym roku była wigilia to może by i sylwestra urządzić…
            Sylwester już jutro. Część z nas i tak będzie siedzieć do północy na warcie, nie widzę sensu w tym, żeby trzymać na nogach wszystkich. Zresztą, i tak nie mielibyśmy co robić przez ten czas oczekiwania na nowy rok – nie mamy ani jedzenia w nadmiarze, ani ciekawych rozrywek. Fajerwerków też sobie nie postrzelamy.
             A jednak trochę rozumiem chłopaka. Chyba mu tęskno do starego świata, chyba próbuje sobie go trochę zrekompensować. Ale tamto życie nie wróci, a uważam, że dopóki nie będziemy mogli powiedzieć, że znowu żyjemy w tym świecie w pełni i, że znowu możemy budować to, co straciliśmy, nie ma sensu próbować wracać do tego, co było. Nie należy o tym zapominać, to na pewno, ale nie ma co na siłę tego przywoływać, gdy jeszcze nie nadszedł czas.

sobota, 26 lipca 2014

Warszawa, 29 grudnia 2018 r.

            Piszę tak teraz co drugi dzień, bo ciągle niewiele się dzieje i w nasze życie zaczyna wdzierać się nuda. To znaczy – ja się trochę nudzę. Po tym, jak byłam wykorzystywana do ciągłych patroli reszta dała mi ‘wolne’ i teraz nic ode mnie nie chcą. Mam więc wrażenie, że tylko ja się nudzę. Ktoś odgrzebał stare gry planszowe, jest tu też sporo książek, więc jak ktoś chce, to może korzystać. Zauważyłam, że Łukasz z Jankiem zabrali się za różne naprawy, na spokojnie jeszcze raz uszczelnili okna i drzwi, uporządkowali broń i zaczęli poszerzać jej zapas. Dorota z Piotrusiem zajęli się ubraniami, poprzeglądali je, pocerowali, coś tam szyją. Generalnie, każdy się czymś zajmuje. Chyba rzeczywiście zapuścimy tu korzenie i będzie to nasz nowy dom.
            Ciężko mi się oswoić z tą myślą. Nigdy nie lubiłam przeprowadzek, nawet w poprzednim świecie. Tak naprawdę przeprowadzałam się wtedy tylko raz, gdy wyprowadziłam się z domu aby zamieszkać z Łukaszem. Mieszkaliśmy na wynajmowanym, bo chcieliśmy odłożyć dużo pieniędzy na jakieś mieszkanie z prawdziwego zdarzenia, może dom, gdyby się udało. Ale się nie udało, wybuchła wojna. Ha, można powiedzieć, że teraz możemy wybierać w mieszkaniach i domach ile wlezie… jeśli nie ma w nich dzikich lokatorów ani nie są zniszczone to praktycznie całe miasto jest nasze…
            Chyba wcześniej wspominałam, że gdy wybuchła wojna uciekliśmy z Warszawy. Potem chcieliśmy tu wrócić, ale nie było do czego wracać.
            Wyjechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów za Warszawę, do pewnej małej miejscowości, gdzie rodzina Łukasza miała domek letniskowy. Było to, jak się okazało posunięcie dobre i złe. Dobre, bo miejsce to uniknęło bombardowania, właściwie nie ucierpiał ani jeden centymetr kwadratowy ziemi. Złe, bo byliśmy całkowicie odcięci od jakichkolwiek wiadomości. No i byli też inni, którzy mieli podobny pomysł Niektórzy z nich byli w porządku, bali się o siebie i swoje rodziny, nie wchodzili nikomu w paradę i starali się po prostu przetrwać. Ale spotykaliśmy też niezbyt przyjemne typy. Bandytów, którzy chcieli żerować na wojnie i panice, rabujących i atakujących kogo popadnie. Ludzi, których ogarnął strach tak wielki, że tracili panowanie nad sobą i zaczynali być agresywni bez powodu. Nawet w tamtych dniach, gdy uciekaliśmy od wojny, naoglądaliśmy się jej brzydkiego oblicza.
            W końcu musieliśmy i stamtąd uciekać. W miejscu, gdzie znajdowały się domki letniskowe zaczęło być coraz gorzej – ataki bandytów, panika, remisja tego dziwnego przeziębienia… zaczęło się robić niebezpiecznie. Zebraliśmy wszystko, co potrzebne i ruszyliśmy w trasę. Krążyliśmy po okolicach Warszawy, choć do samego miasta nie wracaliśmy. Widać było łunę ognia, musiały tam szaleć potężne pożary. Zdecydowaliśmy się na powrót gdy nie było już słychać samolotów ani wybuchów, gdy pożary ucichły i gdy minęło wiele dni, odkąd spotkaliśmy ostatniego człowieka.
            Miasto było… w strasznym stanie. Nie pchaliśmy się do śródmieścia wystarczyło nam to, co zobaczyliśmy na zewnętrznych dzielnicach. Wtedy też dopisało nam szczęście. No nie mogę tego inaczej nazwać. To był naprawdę szczęśliwy, cholernie szczęśliwy przypadek.
            Byliśmy na Ochocie. Chcieliśmy zaryzykować i przeszukać szpital na Banacha. Mieliśmy co prawda w swoich zapasach apteczki i leki, ale tego nigdy za wiele. To towar niezwykle cenny – nie tylko dla nas, jeśli coś by się stało, ale też na wymianę, jeśli zaszła by potrzeba. I wtedy, będąc na Ochocie, spotkaliśmy Darka.
            Z Darkiem znamy się od dawna. Był świadkiem na moim ślubie, trzymaliśmy się razem od zawsze, odkąd pamiętam. Gdy zaczęła się ta cała jazda z pierwszymi zachorowaniami utrzymywaliśmy kontakt, który urwał się dopiero wtedy, gdy padły sieci komórkowe. Już wtedy Darek sugerował, abyśmy spróbowali się zebrać do kupy i razem próbować to przetrwać – nic jednak z tego nie wyszło, bo Zośka chciała ratować swoją rodzinę, my z Łukaszem martwiliśmy się o swoich bliskich i temat rozszedł się po kościach… tylko po to, aby kilka lat później spotkać się w zniszczonym, opuszczonym mieście.
            Na początku w ogóle się nie poznaliśmy i mało brakowało a moglibyśmy się rozejść… dopóki nie zobaczyłam Zośki, stojącej trochę za Darkiem. Ona się nie zmieniła… wiadomo, urosły jej włosy, była chudsza i jakaś taka bardziej… zaszczuta, ale poznałam ją od razu. Gdy zdaliśmy sobie sprawę z tego, kim jesteśmy… heh, w ogóle nie zwracaliśmy uwagi na bezpieczeństwo, tyle było radości i szaleństwa. Przyznaję bez bicia, ryczałam jak głupia, zresztą nie tylko ja, Zośka też płakała rzewnymi łzami i nawet faceci się wzruszyli. Jak tylko się uspokoiliśmy Darek postawił sprawę jasno: bez gadania idziemy z nimi! Okazało się, że wraz z kilkoma innymi ocalałymi zrobili sobie niewielką bazę i bezpiecznie funkcjonują tam od kilku miesięcy. Nie trzeba nas było namawiać. Pomogliśmy im tylko w poszukiwaniu jakiś zapasów, bo po to przyszli, i razem udaliśmy się do domu. Tam spotkaliśmy kolejne znajome twarze (Adam i Bartek byli naszymi znajomymi z ogólniaka) i wydawało się, że wszystko będzie dobrze. No i było, do momentu, gdy zostaliśmy zaatakowani przez mutki.
            A teraz mamy nowy dom, w nowym miejscu. Jest nas mniej, jesteśmy w trochę obcej okolicy, ale widzę, że reszta chyba nieźle sobie z tym radzi. Mam wrażenie, że chyba zaczęli zostawiać za sobą te wszystkie nieprzyjemne wydarzenia. Zastanawia mnie to, czy to tylko ja nadal tak przeżywam śmierć Karola i Bartka? Walkę z mutkami? Długą drogę przez śnieg? To, że zostawiliśmy dom, w którym mieliśmy swoje rzeczy, zapasy, który był zabezpieczony? Przy którym zrobiliśmy swój własny ogródek, żeby hodować wiosną i latem warzywa i owoce? A może tylko mi się wydaje, że reszta się z tym pogodziła? Może jednak to wszystko przeżywają.
            Chyba z kimś o tym porozmawiam, ale to już nie dziś. Zaczyna się robić ciemno, przez tę okropną zamieć jest gorzej. Mam dziś jedną z wart, ale na drugą połowę nocy. Może pójdę się położyć już teraz, żeby być bardziej wyspaną na później.
Szkielet Smoka Zaczarowane Szablony