piątek, 25 kwietnia 2014

Warszawa, 7 grudnia 2018 r.

Noce są teraz trudne. Zawsze było tak, że nocami ktoś siedział na warcie, na wszelki wypadek. Czuliśmy się w sumie bezpiecznie, ale zawsze pamiętaliśmy o ostrożności. Teraz jednak warty są trudniejsze, siedzimy po kilka osób. Ale nie o tym powinnam pisać.
Wczoraj, gdy tylko zrobiło się ciemno zebraliśmy się w jednej z sypialni na górze. Aneta zgłosiła się na ochotnika do obserwowania furtki. Bez żadnego źródła światła ciężko cokolwiek zobaczyć ale uznała, że jeśli ktoś będzie się podkradał do domu, to może przynajmniej zobaczy jego sylwetkę na śniegu.
Przyszliśmy wszyscy, bez wyjątku. Ja zaczęłam mówić. Podzieliłam się z resztą swoimi obawami. Powiedziałam, że nie jestem pewna, czy to miejsce jest nadal bezpieczne, czy nie powinniśmy pomyśleć o poszukaniu czegoś nowego, może o przyłączeniu się do ludzi z Puławskiej. Adam mnie poparł. Powiedział też, że czuje się winny tej sytuacji. Nie zgadzam się z nim, ale kilkoro innych zaprzeczyło gwałtownie  więc ja się już nie wtrącałam. Nie uważam, że to wszystko było winą Adama. Nie wiem, czy można tu mówić o czyjejkolwiek winie. Adam opowiedział co stało się, gdy wszyli na miasto z Karolem i Bartkiem, ale… to tylko punkt widzenia jednej osoby. Nie ważne.
Tak jak założyłam Janek z Dorotą nie byli zbyt chętni na przeprowadzkę czy jakiekolwiek zmiany. Dorocie puściły nerwy, zaczęła krzyczeć… jak podniosła głos, stanęło mi serce. Po pierwsze dlatego, że już wieki nie słyszałam, żeby ktokolwiek się kłócił a po drugie, bo od razu pomyślałam jakie mogą być tego skutki. Od tak dawna żyliśmy w powolnym, cichym tempie, aby utrzymać fasadę opuszczonego domu. Na szczęście Zośka zachowała zimną krew i uciszyła Dorotę.
Aneta niewiele się odzywała, jak zaklęta patrzyła w okno. Wyczekała tylko na chwilę, gdy reszta z nas się uciszyła i spokojnie powiedziała, że ona uważa, iż powinniśmy najpierw przeprowadzić szczegółowy patrol okolicy. Powiedziała, że i tak minęło bardzo dużo czasu, śnieg na pewno zasypał już wszystkie ślady. Że nawet, jeśli mutki  się tu kręciły, to pewnie już się tego nie dowiemy. Ale jeśli nadal tu są, możemy je wyszukać i wybić. A gdy oczyścimy okolicę, możemy podjąć decyzję, czy zostajemy, czy idziemy.
Cała Aneta. Ona zawsze lubiła działać. Przed wojną prawie w ogóle jej nie znałam, spotkałam ją na ślubie Darka i Zośki, potem na jakimś sylwestrze czy innej imprezie u nich w domu. Ale odkąd żyjemy razem widzę, że to osoba czynu. Nie lubi siedzieć, nie lubi zaskoczenia i niespodzianek. Woli być dwa kroki do przodu przed innymi. Gdy nikt nie oponował, mówiła dalej.
Powiedziała, że powinniśmy przejrzeć rzeczy. Te, które ciężko będzie zabrać mielibyśmy ukryć w schronie, zabezpieczyć. Pozostałe mielibyśmy zapakować. Jedzenie, wodę, ciepłe ubranie, apteczki, latarki, baterie, drobne narzędzia, wszystko, co może się przydać, jeśli musielibyśmy uciekać. Po resztę moglibyśmy zaryzykować powrót, jak znajdziemy nowe, bezpieczne miejsce. Według jej planu każdy miał wziąć swój bagaż, broń i mieliśmy wszyscy ruszyć na poszukiwania. Nie rozdzielać się, być czujni. Jeśli wszystko było by w porządku, po prostu wrócilibyśmy do domu. W razie zagrożenia oceniamy szybko sytuację, jak trzeba uciec, grupujemy się i ruszamy naszymi stałymi trasami. Mamy ich kilka w okolicy. Aneta zaproponowała najlepsze. Jeśli zagrożenie będzie małe, walczymy. Zabijamy mutki, sprawdzamy dalej okolicę i gdy jesteśmy pewni, że wszystko w porządku wracamy do domu. Chowamy ciała, zacieramy ślady i żyjemy dalej.
Gdy jej słuchałam w jakimś stopniu się z nią zgadzałam. Musimy podjąć jakieś działania, siedzenie i czekanie na nie wiadomo co nie miało sensu. Nie byłam jednak pewna, czy to nie zbyt dużo zachodu.
Janek znowu się postawił, twierdził, że nie będzie narażał Piotrka. Znowu zaczęła się kłótnia, znowu musieliśmy ich uciszać. Teraz Janka. Piotrek też włączył się do dyskusji, ale zachował się lepiej, niż rodzice. Wydaje mi się, że był wzburzony, bo miał czerwone policzki i uszy, a oczy mu błyszczały, ale mówił bardzo spokojnie, cicho. I z sensem. Powiedział, że chciałby mieć wpływ na decyzję, jaką wspólnie podejmiemy. Że chciałby, żeby jego głos też był brany pod uwagę. Nie awanturował się. A potem powiedział, że zgadza się z Anetą, bo tu nie chodzi o to, czy mamy zostać czy pójść tylko, czy jesteśmy bezpieczni. To niby się łączy, jedno z drugim, ale to nie jest jednak jedno i to samo. I jemu przyznałam w duchu rację.
Adam uważał, że powinniśmy po prostu się zebrać i iść, Dorota i Janek chcieli kategorycznie zostać, ciągle mówiąc o tym, że podróż czy jakiekolwiek wyjście poza dom jest zbyt niebezpiecznie dla Piotrka. Ja poparłam Adama, choć nie byłam tego pewna. Ale nie byłam też pewna, czy punkt widzenia Doroty i Janka czy Anety jest lepszy czy gorszy. Każdy z pomysłów był na swój sposób dobry i miał swoje minusy. Zośka bąknęła coś o ludziach z Puławskiej, ale gdy Darek poparł Anetę i ona to zrobiła. Łukasz bez zastanowienia poparł Anetę. Jak widać zdania w grupie były dość podzielone, ale nim dyskusja dobiegła końca, Adam zmienił trochę zdanie mówiąc, że możemy najpierw się rozejrzeć, zanim zadecydujemy, czy opuszczamy dom czy nie. Więc w sumie poparł Anetę. Podzieliliśmy się więc 2-1-6, chociaż można stwierdzić że w sumie 2-7, bo ja też uważałam, że powinniśmy opuścić to miejsce, czyli bliżej mi było do pomysłu Anety niż Doroty i Janka. Nie byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy zwłaszcza, że Piotrek się im ‘sprzeciwił’. Gdy wychodzili się położyć słyszałam, jak szepczą między sobą, że Piotrek się sprzeciwia, że Aneta go pewnie przekabaciła…
Pomyślałam sobie wtedy, że ta cała sytuacja musiała bardzo wypłynąć na każdego z nas, że każdy przeżywa to bardzo. Ale każdy z nas na trochę inny sposób. Aneta starała się zachować zimną krew i myśleć, Adam był roztrzęsiony, to prawda. Słyszałam nawet, jak płakał jednej nocy. Ale mimo wszystko się trzymał. Każdy jakoś to przeżywał, ale jednocześnie sobie radził.

Zdecydowaliśmy, że jutro z samego rana, jak tylko wstanie słońce ruszymy. Wcześniej zapakujemy zapasy, opracujemy dokładnie trasy i wszystkie scenariusze, jakie nam przyjdą do głowy a potem wyjdziemy. Mam nadzieje, że wszystko skończy się dobrze i że jutro, najdalej pojutrze będę mogła usiąść nad tym zeszytem i napisać, co się działo.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Warszawa, 6 grudnia 2018 r.

Ciągle pada. To już chyba trzeci czy czwarty dzień. Może piąty? Nie chce mi się sprawdzać. W ciągu dnia pilnie obserwujemy okolicę domu, siedzimy przy oknach i patrzymy. To trudne zadanie. Musimy siedzieć tak, żeby nie było nas widać. No i nie widać wszystkiego. A co najważniejsze jest nas za mało, nie jesteśmy w stanie obserwować całej okolicy. W domu jest 11 okien. Nas jest 9. A przecież nie możemy siedzieć cały dzień przy oknach a potem czuwać całą noc. Siedzimy na zmiany. Jak ktoś nie musi obserwować, to odpoczywa. Darek ciągle powtarza, że musimy być jak najbardziej spokojni i przede wszystkim wypoczęci. Mówi, że stres i zmęczenie są naszymi największymi wrogami.
Więc siedzimy na zmiany i gapimy się w te okna. Ciężko cokolwiek zobaczyć przez ten śnieg. Czasem po prostu sobie pada, tak fajnie, leniwie. W dawnym życiu lubiłam takie widoki – grube, powolnie opadające płatki śniegu kojarzyły mi się z jakimś bajowym krajobrazem. Jednak pogoda się czasem załamuje, przychodzi wiatr i robi się z tego śniegu porządna zamieć. Wtedy już nic nie widać. A przecież i tak musimy siedzieć w kącie i obserwować to, co dzieje się na zewnątrz z ukrycia. Nie możemy siedzieć w oknach i pokazywać się.
Nie wiemy, czy mutki poszły za Bartkiem. I czy jeśli tu przyszły, to czy nadal tu siedzą. Na zewnątrz jest cicho, biało i pusto.
Boję się. Naprawdę się boję. Wiele razy byłam w trudnej sytuacji ale te ostatnie kilka dni są jakieś straszne. Mieszkamy tu już prawie rok. Przez ten czas było różnie, czasem brakło jedzenia czy innych potrzebnych rzeczy. Zdarzyło się nam raz czy dwa o coś pokłócić. Ale mieliśmy schronienie. Dach nad głową, ściany chroniące przed wiatrem i innymi niebezpieczeństwami. Dom stał się naszym Domem, takim prawdziwym.
Kurwa, zdarzało się, że było źle, no zdarzało. Raz Janek z Piotrusiem spotkali w lesie wilki. Było krucho. Janek po dziś ma blizny na rękach i piersi a Piotrek na twarzy. Ale przegoniliśmy wilki, a ich rany nie były poważne. Udało się nam je opatrzyć, oczyścić. Nie wdało się zakażenie, nie zachorowali. Zostały blizny, był wtedy strach i niepokój, ale przeżyli i było dobrze. A teraz… kurwa, straciliśmy Bartka i Karola. Tak naprawdę. Do końca.
I nie wiadomo, czy Dom jest bezpiecznym miejscem. Czy możemy tu zostać. Boję się, naprawdę się boję. Po wszystkim co widziałam w czasie wojny te ostatnie miesiące były takim pierwszym krokiem ku poprawie, ku lepszemu. A teraz czuję się, jakby to było kruche kłamstwo, które bardzo prosto zostało złamane.
Ten strach i niepewność mnie dobijają. Zaczynam się dusić w Domu. Nie otwieramy okien. Nie wychodzimy. Czasem czuję uścisk w piersi i naglącą potrzebę ucieczki. Mam ochotę wybiec na zewnątrz i odetchnąć pełną piersią. Wydaje mi się, że się duszę, że tu już nie ma powietrza. Boże, ja
Musiałam zrobić przerwę. Znowu złapało mnie to poczucie, że się duszę, musiałam coś ze sobą zrobić. Ciężko jest zapanować nad samym sobą, gdy nie ma się żadnej swobody. Poprosiłam wszystkich, żebyśmy dziś usiedli i naradzili, co dalej. Nie możemy tu siedzieć zamknięci w nieskończoność. Musimy coś postanowić – albo sprawdzić okolicę, albo iść dalej, nie wiem. Zobaczę, jakie pomysły mają inni, jak czują. Mam wrażenie, że Janek z Dorotą nie będą chcieli podejmować żadnego ryzyka. Obawiam się, że dogadanie się z nimi może być najcięższe. Ale rozumiem to, oni mają Piotrka, martwią się o niego. To już co prawda duży chłopak i solidnie zahartowany, jest silny, poradzi sobie w różnych sytuacjach. Ale rozumiem, że mogą się o niego martwić i to może zaważyć na ich decyzjach.

Muszę się uspokoić. Zebrać myśli. Zaraz moja kolej na siedzenie przy oknie. Będę patrzeć na furtkę na ostatniej zmianie, aż nie zrobi się ciemno. To pewnie za jakąś godzinę. Potem przyjdzie pewnie czas na naradę. Mam nadzieje, że przeżyjemy dzisiejszą noc.

wtorek, 22 kwietnia 2014

Post techniczny

Drodzy czytelnicy!

Pod koniec tego tygodnia wyjeżdżam na od dawna wymarzony urlop. Dlatego też na blogu rozpocznie się tygodniowa przerwa. Zostanie ona przerwana, jeśli okaże się, że w miejscu mojego odpoczynku będę miała dostęp do internetu.

Po powrocie z wakacji, tj. od 5 maja wprowadzam też na blogu nowy zwyczaj - od tego momentu notki zaczną pojawiać się częściej i bardziej regularnie.

Ale, nie patrzmy tak daleko w przyszłość! Do wyjazdu jeszcze kilka dni, a w przygotowaniu mam obszerny tekst :)

Warszawa, 5 grudnia 2018 r.

Nie wiem, nie wiem, co napisać. Są sytuacje, momenty, wiem, że trzeba zrobić tak a nie inaczej, żeby przeżyć… Śnieg ciągle pada. Padał cały poniedziałek i noc z poniedziałku na wtorek i cały wtorek. Dziś jest środa, i ciągle pada.
Zasypało nas i to porządnie. Nie możemy wyjść z domu. To w sumie nie jest problem. Jesteśmy gotowi na takie sytuacje, mamy naprawdę dużo jedzenia i wody, jesteśmy przyzwyczajeni do tego, żeby się przyczaić i nie wychylać, możemy cicho chodzić po domu, w razie potrzeby prawie w ogóle się nie przemieszczać.
W niedziele na patrolu byliśmy ja, Zośka i Darek. Wróciliśmy szybko, bo ciągle padało i chcieliśmy zostawić jak najmniej śladów, zatrzeć je szybko. W poniedziałek na patrol poszedł Adam z Bartkiem i Karolem. Wrócił tylko Adam, bo w mieście natknęli się na mutków, tych inteligentnych. Nie spodziewali się ich, nigdy nie było ich w tej okolicy. Mutki zobaczyły Karola. Chłopaki zaczęli z nimi walczyć, ale... boże, nie wiem, co napisać. Dorwały Karola. Bartek i Adam zaczęli uciekać, rozdzielili się. Adam wrócił w poniedziałek. Jezu, jakie mieliśmy szczęście, że zachował przytomność umysłu. Zanim pobiegł do domu kluczył długo po mieście, chodził po swoich śladach, niektóre zacierał, inne zostawiał w różnych kierunkach. Nikt go nie śledził, mutki za nim nie przyszły.
Ale Bartek… przyszedł wczoraj. Boże, jaki to był straszny widok… co one z nim zrobiły… boże, nie chce tego pamiętać, nie chcę! Kręcił się przed furtką, wołał. Próbował otworzyć furtkę, ale Adam zamknął ją na klucz, którego Bartek nie miał. Widziałam go z okna. Nie patrzyłam dokładnie, nie chciałam się wychylać. Zresztą, wszyscy w domu siedzieli cicho. Nikt się nie ruszał, nikt nic nie mówił. Udawaliśmy, że nas nie ma. A on wołał i wołał. Ale nie po ludzku. Mutki… cokolwiek mu zrobiły, to nie było tylko okaleczenie. On zaczął chorować. Ale nie tak, jak na początku wojny. To był już ten nowy wirus. Nie wiem, jak on działa, ale jak ktoś się zarazi… traci zmysły. To straszne. I Bartek tam stał, pod furtką i wył, coraz bardziej nieludzko.
W końcu umarł. Pewnie z upływu krwi. Widziałam jego ciało. Leży w śniegu, nie rusza się. A śnieg jest całkowicie czerwony, różowy od krwi. Teraz przykrywa go nowa warstwa śniegu, ale my nadal się nie ruszamy. Boże, boimy się nawet podejść do okna i wyjrzeć dokładnie. Mutki mogły go śledzić, chciały go użyć jako przynęty. A może nie. Ale jego ciało i krew może przyciągnąć tu inne mutki albo dzikie zwierzęta.

Nie wiemy, co robić. Boże, jak jest strasznie w domu. Wszyscy są w szoku, zdezorientowani i przerażeni. Nie wiemy, co robić. Wszystko jest teraz ryzykiem. Siedzimy, czekamy.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Warszawa, 3 grudnia 2018 r.

            Dziś siedzę w domu i, o dziwo, jakoś nie mam żadnych obowiązków. Rozsiadłam się więc w naszej kwaterze i piszę. Pomyślałam, że dobrze było by wykorzystać wolny czas i napisać jak najwięcej. To dobry moment, żeby wrócić wstecz do roku 2015, kiedy zaczęła się wojna.
            Jak wspominałam wcześniej, zaczęło się od broni biologicznej. Na jesieni 2014 roku, jak zwykle, zaczęła się ‘epidemia’ chorowania na przeziębienie i grypę. Były to zwykłe wirusówki, które nikomu nie wyrządziły większej krzywdy. Oczywiście firmy farmaceutyczne zaczęły wciskać nam reklamy szczepionek przeciw grypie, w każdej przychodni czy aptece wisiały plakaty, zachęcające do szczepień. Lekarze też przypominali o tym każdemu pacjentowi.
            No i się zaczęło. Każdy, kto przyjął szczepionkę zapadał na jakąś dziwną nieznaną chorobę i umierał. Szczęśliwcy umierali dość szybko, często we śnie. Tak umierali głównie ludzie starsi i chorzy, którzy mieli osłabione organizmy. Ten wirus czy bakteria był tak silny, że zabijał szybko. Najgorzej było w przypadku zdrowych. Ci byli silni, ich ciała próbowały walczyć więc koniec końców zanim wyniszczyła ich choroba mogli cierpieć wiele dni. I przy okazji zarażać innych. Cokolwiek to było, było silnie zaraźliwe, przenosiło się z ogromną prędkością, mutowało. Nie oszczędzało nikogo, ani niczego. Przenosiło się również na zwierzęta. Przez to niestety upadł rynek mięsny – bakcyla łapały też kury, krowy, owce, cały żywy inwentarz. A po zjedzeniu zarażonego mięsa chorował i człowiek.
            Zapanował chaos, jak możecie się domyślać. Ludność cywilna panikowała, zaczęły się zamieszki, ludzie rabowali sklepy, dochodziło do strasznych rzeczy… A rządy próbowały to opanować i jednocześnie dociec, kto to właściwie zaczął.
            A, bo to ważne. To nie tak, że ta epidemia rozszalała się tylko u nas, w Polsce. W wiadomościach szybko rozprzestrzeniły się informacje, że podobne, jeśli nie identyczne fale zachorowań mają miejsce w całej Eurpie, obu Amerykach, Azji, Australii, Afryce. Opanowało to cały świat. Wystarczyło, żeby w danym mieście zaszczepiło się kilka osób, a w ciągu dnia kilkanaście kolejnych zostało przez nich zarażone a następnego dnia kolejnych kilkadziesiąt… i tak w kółko Macieju.
            Byli oczywiście tacy, którzy przeżyli. Choroba nie zabierała wszystkich. Wyniszczała jednak organizm, i to bardzo. Ludzie tracili wzrok czy słuch, mieli nieodwracalnie zniszczone organy wewnętrzne, niektórzy kończyli z psychozami czy innymi zaburzeniami psychicznymi. Byli też i tacy, co nie zachorowali, albo choroba przeszła u nich w bardzo lekkim stadium. Nie wiem, co miało na to wpływ, nie jestem lekarzem. Zresztą, lekarze sami chyba nigdy nie doszli do prawdy. W sumie, jako, że mieli największą styczność ze szczepionkami a potem z osobami zarażonymi, to wśród tego zawodu było najwięcej ofiar.
            Ja miałam szczęście. Chyba tak to mogę nazwać. Nie zaszczepiłam się, bo nigdy się nie szczepiłam, to na pewno mi pomogło tym razem. Ale czemu nie zaraziłam się od nikogo innego? Nie wiem, to już chyba był fart. Wśród ofiar znalazło się wielu moich znajomych oraz część rodziny. Mi się udało. Czytałam kiedyś w jakiejś powieści, gdy główny bohater po tym, gdy jako jedyny wraz z rodziną przeżywa rzeź swojej wioski mówi, że mieli szczęście a jego żona karci go, że to nie w porządku tak mówić. Nie pamiętam już dokładnie jej słów, ale uznała, że to nie w porządku w stosunku do tych, którzy zginęli. Czasem zastanawiam się, jak to jest w tym przypadku. Czy jeśli powiem, że to był łut szczęścia, to nie szanuję pamięci zmarłych? A jeśli uznam, że to nie szczęście, ale efekt moich działań czy właściwości (bo się nie zaszczepiłam, bo unikałam kontaktu z chorymi, bo dbałam o siebie, bo miałam silny organizm) czy to również nie będzie nie w porządku w stosunku do innych, którzy takich działań nie podjęli?
            Jest to coś, z czym żyję na co dzień. Choć cieszę się, że żyję, czasem jest to trudne, gdy wspomnę te wszystkie choroby, gdy przypomina mi się, jak dzwoni do mnie brat mówiąc, że rodzice są chorzy i, że mam pod żadnym pozorem do nich nie jechać. Moja ostatnia rozmowa z nimi była przez telefon i nijak nie mogłam nic dla nich zrobić. Podobno odeszli spokojnie, bez bólu.
            Oczywiście szukano winnych tej tragedii. Problemem było jednak to, że choroba postępowała szybko, a badania i śledztwo potrzebowały czasu. Ponadto ciągłe napięcie nie i wszechobecna panika nie pomagały. W świetle wydarzeń z początku 2014 roku padały różne oskarżenia, do pyskówki głów państw przyłączały się kolejne, padały kolejne oskarżenia i przypuszczenia... aż w końcu ktoś pękł. Sama już nie wiem, kto zaczął, zresztą, odpowiedź była tak nagła i szybka, że trudno nawet powiedzieć. Może ktoś wie. Może gdzieś są jakieś zapiski z dokładną datą. Może ktoś wie, kto zaczął tę wojnę. Ja wiem tylko, że media zostały zasypane wiadomościami, że Stany, Rosja, Korea i państwa arabskie zasypują się bombami. Nie wiem, kto w tym wszystkim zachował zdrowy rozsądek i nie sięgnął po atomówkę, ale chyba powinno się temu człowiekowi dać nobla. Kilka dni później cały świat oszalał doszczętnie. Wraz z Łukaszem zebraliśmy wszystkie potrzebne rzeczy i uciekliśmy z miasta.
            Po tym momencie właściwie straciliśmy kontakt ze światem i przestały do nas napływać informacje. Najpierw przestały działać telefonu komórkowe. Potem zabrakło internetu, prądu… Stacje radiowe i telewizyjne podobno próbowały nadawać do samego końca.
            Nie wiem, jakiej dokładnie broni używano. Wydaje mi się, że były to bomby zapalające, bo gdy wróciliśmy do Warszawy duża jej część była po prostu spalona. Kratery w ulicach, zburzone budynki, ślady po ogniu… oraz strefy skażone. Łukasz stwierdził, że to pewnie pozostałości po broni chemicznej.
            Nie znam statystyk, ale jestem pewna, że w czasie epidemii zginęło pewnie więcej niż 50 % populacji. Reszta prawdopodobnie umarła w czasie walk zbrojnych.
            To, co zaczęło się w na samej końcówce roku 2014 skończyło się jesienią 2016. Mówię ‘skończyło się’ bo wtedy definitywnie ucichło wszystko. Nie było już samolotów, świstów rakiet, nic. Było śmiertelnie cicho, strasznie. Nie miał już kto wydawać dźwięków. Ci, co zostali byli nieliczni i nie mieli praktycznie nic. Żeby się ogrzać, musieliśmy palić ogień, tak samo, żeby coś ugotować. Światło w nocy mamy teraz dzięki świecom. Podróże… musimy przemieszczać się pieszo, na rowerach. Niby samochody nadal są, ale ciężko znaleźć paliwo. To, które nie było szczelnie zamknięte wywietrzało już po trzech miesiącach. Jeśli uda nam się znaleźć jakiś szczelnie, hermetycznie zamknięty pojemnik, mamy szansę przejechać się samochodem. Jednak, mimo wszystko, chyba siła własnych nóg jest bardziej bezpieczna.
            Wiem, że to trochę chaotyczne, ale ciężko to wszystko uporządkować. Nie jestem historykiem no i nie byłam bezpośrednim świadkiem większości wydarzeń. Po prostu obserwowałam z niepokojem świat i starałam się przeżyć.

            W sumie, udało się.

sobota, 12 kwietnia 2014

Warszawa, 2 grudnia 2018 r.

      Jestem zmęczona, ale i tak zdecydowałam się napisać kilka słów. Mam wrażenie, że muszę pisać tak długo, jak tylko mam do tego zapał, bo boję się, że po kilku tygodniach może całkowicie przestać mi się chcieć.
         Dziś była moja kolej wyjść w miasto. Wyruszyliśmy wraz z Zośką i Darkiem, gdy jeszcze było ciemno. Niestety, w nocy spadło dużo śniegu i wędrówka była trudna, nie tylko ze względu na warunki ale i dlatego, że zostawialiśmy dużo śladów.
         Ciężko na raz opisać wszystko, więc może zacznę od tego.
       Gdy skończyła się wojna, skończyło się wszystko, co znaliśmy. Nie ma już elektryczności, internetu, telefonów komórkowych. Podróż samochodowa tez bywa problematyczna. Ale to nie te wszystkie braki są najgorsze. Najgorsze jest to i ci, co zostało/li po wojnie. Wrogiem ocalałych nie jest zniszczony świat, w którym trudno o jedzenie, ale jego mieszkańcy, ludzcy i nieludzcy.
      Nie wiem, których obawiam się bardziej. III Wojna Światowa, nie była, jak wielu się obawiało atomowa (i całe szczęście!). Sama dokładnie nie wiem, co poszło w ruch, ale pewnym jest, że wiele państw sięgnęło po broń biologiczną. Bardzo wstrętną broń biologiczną. Szczęśliwcy umarli szybko, ci mniej szczęśliwi umierali wyniszczani nowymi, stworzonymi w laboratoriach chorobami. Pierwsza fala zarażeń zabrała część mojej rodziny. Cholera, nawet teraz, po tym wszystkim, co widziałam, to wspomnienie jest straszne i bolesne.
      Niektórzy przetrwali choroby, ale zostały im straszne pozostałości – zniszczone organy, ślepota, głuchota, choroby psychiczne… lista skutków ubocznych jest szalenie długa. Ale najgorsze było to, że niektóre z tych wirusów czy może bakterii, nie wiem, mutowały. Przenosiły się z ludzi na zwierzęta i w drugą stronę i mutowały. Mutowały je próby leczenia, ciągłe przenoszenie się z jednego zarażonego na drugiego. I powstały… nazywamy je po prostu mutantami. U niektórych widać cechy ludzkie,
u innych zwierzęce, zdarzają się tacy, co przypominają rośliny. Są silni, szybcy i nastawieni tylko na jedno: przetrwanie. A przetrwanie oznacza dla nich zjadanie, jak się uda, to nas.
            Zdarzają się i tacy, którzy kierują się czymś więcej, niż instynktem przetrwania. Tacy inteligenci. Ale bez żartów – niektórzy mają tylko szczątkową, niektórzy zaskakująco dobrze zachowaną inteligencję. I takich należy się bać.
            Ale chyba najbardziej należy bać się ludzi.
            Wielu przeżyło wojnę, to nie tak, że jestem tu sama z garstką ludzi. Są tacy, co się ukrywają i starają po prostu przeżyć. Są tacy, co budują enklawy. Są tacy, którzy próbują odbudowywać zniszczone miasta i rządy. Ale najgorsi są ci, którzy polują na innych ludzi. Bo chcą im zabrać zapasy, bo chcą sobie znaleźć nowe kobiety, bo chcą ‘wziąć ich pod ochronę’… zawsze się mówiło, że w katastrofach wychodzi z ludzi co najgorsze. To prawda, widzę to na własne oczy. Unikamy innych, nie rozmawiamy z nimi. Nie każdemu można zaufać a człowiek, diablo sprytny i posiadający swoich ludzi i broń jest groźniejszy nawet od inteligentnego mutka.
            Dlatego wychodząc w miasto musimy być ostrożni, zacierać swoje ślady. Żeby nikt nas nie śledził, gdy chodzimy po mieście i co najważniejsze, gdy wracamy do kryjówki. Nikt nie może poznać jej miejsca.
            Zima w tym nowym świecie ma swoje plusy i minusy. Nie będę licytować, których jest więcej, nie o to chodzi. Teraz każdy dzień, niezależnie od pory roku to walka o przetrwanie i każdy jest tak samo trudny, bez wyjątku.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Warszawa, 1 grudnia 2018 r.

Nazywam się Ewa Terlińska i dziś są moje 30 urodziny. Może to bardzo sentymentalne, ale właśnie dzisiejszy dzień uznałam za dobry, żeby zacząć zapisywać to, co dzieje się z moim życiem. W dzisiejszym świecie raczej nie obchodzi się urodzin, nie świętuje się, nie daje się dobie prezentów. A jednak Łukasz przyniósł mi dziś ten stary, pożółkły zeszyt i paczkę długopisów i wręczył je z życzeniami urodzinowymi. Gest chyba bez znaczenia, ale bardzo poruszający.
Uznałam, że to jakiś znak, aby spisać wszystko, co się dzieje, i co się działo. Nie wiem, jak potoczy się przyszłość, nie wiem, czy ludzkości uda się odbudować to, co straciła, czy za 10, 100, 1000 lat powstaną nowe miasta, państwa i wszystko wróci do normy sprzed wojny. Nie wiem, czy wtedy ktokolwiek będzie pamiętał, jak zaczęła się III wojna światowa, jak się skończyła i jak wyglądało życie nielicznych ocalałych.
Męczy mnie jednak myśl, że może nikt nie doczeka, aby przeczytać zapiski tych czasów… może nie damy rady, i w końcu wszyscy odejdziemy, nie zdolni przetrwać dłużej w świecie zniszczonym prawie do cna. Odejdziemy, to znaczy umrzemy. Może jesteśmy ostatnim pokoleniem, może po nas przyjdzie tylko jedno, może dwa i ludzkość wyginie… Nie wiem, nikt tego nie wie.
Chcę jednak wierzyć, że pierwsza opcja jest bardziej możliwa. Że jednak damy radę, jakoś przetrwamy najgorsze czasy i uda się nam stanąć na nogi. Może powoli, może już niedługo. Tak czy owak, na wszelki wypadek, czy to dla moich dzieci czy ich prawnuków zapiszę wszystko, co tylko mogę. Nie znam wszystkich szczegółów, ale opiszę tyle, ile wiem o początku wojny a potem wszystko, czego sama doświadczyłam w jej trakcie i po jej zakończeniu. Nawet, jeśli dla przyszłych pokoleń nie będzie to pouczająca lekcja, jeśli nie wyciągną z tego wniosków ani nie znajdą tu ważnych faktów historyczno-politycznych, to liczę po prostu na to, że z moich słów dowiedzą się, jak walczyliśmy o przetrwanie, i, co najważniejsze, jak i czy nam się to udało.
Na dziś to tyle. Przede mną warta a potem odpoczynek. Według planu jutro idę w miasto, więc muszę się porządnie wyspać. Mam nadzieje, że wyprawa okaże się owocna, że nic złego mi się nie stanie i, że wieczorem będę mogła usiąść do mojego zeszytu i napisać kolejne słowa, opisać kolejny dzień mojego (prze)życia.

sobota, 5 kwietnia 2014

Słowo od autora

Szanowny Czytelniku, witaj!

Nazywam się Dominika Szatanik i zapraszam Cię do śledzenia mojego bloga. Będę tu publikować projekt o nazwie "Dziennik Końca Świata" - zapiski osoby, która przeżyła III Wojnę Światową i każdego dnia walczy o przetrwanie z niszczonym, całkowicie odmiennym od tego, który znała, świecie.

Zapraszam do lektury!
Szkielet Smoka Zaczarowane Szablony