sobota, 27 września 2014

Warszawa, 18 stycznia 2019 r.

Ominęłam jeden dzień, jak to się mi już zdarzało, bo w sumie nie wiele wczoraj zrobiliśmy. Przyszedł straszny mróz, tak duży, że nawet w mieszkaniu marzliśmy. Więc uzupełniliśmy zapasy tłuszczyku, pozbywając się przy okazji zbytecznego bagażu.
Dziś jest ósmy dzień od naszego wyjścia z domu. Powinniśmy naprawdę pomyśleć o powrocie. Mam wrażenie, że reszta i tak martwiła się naszym wyjściem a teraz, gdy nie ma nas tak długo… pewnie tworzą tam czarne scenariusze.
Wystawialiśmy już warty, ale nadal jest cicho i spokojnie. Noc była bezchmurna i bardzo, bardzo mroźna. Z okna w pokoju moich rodziców widziałam Oriona. Długo go obserwowałam, musiałam się skupić, żeby oderwać się od niego i innych i pilnować okolicy. Nocami jest nawet jasno, księżyc za jakiś tydzień będzie w pełni. No, chyba nawet niecały tydzień. To zadziwiające, pamiętam miasto sprzed wojny, gdy nawet nocą było ciągle jasne, a jednak teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się, że było dużo, dużo ciemniejsze. Teraz światło gwiazd i księżyca pięknie odbija się od śniegu i jest zadziwiająco jasno. To taki magiczny, hipnotyzujący widok.
Zastanawiam się, czy nie warto by poczekać tych kilka dni i ruszyć nocą, w czasie pełni. Jeśli będziemy się trzymać cieni budynków, będziemy schowani a jednocześnie księżyc i gwiazdy będą pięknie oświetlać teren. Ponadto, człowiek to zwierzę dzienne, nikt ani nic nie będzie się nas spodziewał w nocy.
Nie wiem czemu, ale jakoś zmienił mi się nastrój. Od wczorajszego wieczoru jakoś lepiej, pewniej się czuję. Nawet zaczęłam sobie nucić stare piosenki. Przyłapałam Łukasza, jak się przysłuchiwał. Gdy przestałam nucić poprosił, żebym coś mu zaśpiewała. Zawsze to lubił, ale minęły już lata, odkąd śpiewałam. Wydaje się, że i on i ja o tym zapomnieliśmy.
Dziś pogoda znowu jest bezchmurna, ale bardzo, bardzo mroźna. Mam wrażenie, że robi się coraz chłodniej. Jakoś dajemy radę.
Nie wiemy za bardzo jednak, co właściwie zrobić. Gdy rozmawialiśmy o tym nie padła żadna przekonująca propozycja. Łukasz chce jeszcze poprzeszukiwać okolice, jak chcę poczekać z powrotem do pełni a Aneta chce wracać. Mam jednak wrażenie, że żadne z nas nie jest swego pewne. Więc po prostu siedzimy, uzupełniamy zapasy energii, ale plecaki mamy już zapakowane, gotowe do drogi. Zapakowane tak, jakbyśmy mieli wracać do domu, nie tylko w broń i potrzebne w podróży rzeczy ale i w część fantów, którą zebraliśmy. Po raz pierwszy widzę niezdecydowaną Anetę. Po raz pierwszy widzę Łukasza bez zapału. I ja jestem jakaś… inna. Niż zwykle. Dziwna.

Ciekawe, co się nam stało.

poniedziałek, 22 września 2014

Post techniczny nr 6

Drodzy czytelnicy!

Mała zmiana co do systemu pojawiania się notek. Od tego tygodnia zamieszczać będę tylko jedną notkę tygodniowo, zawsze w sobotę pomiędzy godzinami 12 a 14.

Pozdrawiam,
Dominika

sobota, 20 września 2014

Warszawa, 16 stycznia 2019 r

 Dziś zaczyna się szósty dzień, jak wyszliśmy na wyprawę. Zakładaliśmy, że to może potrwać długo, więc nikt się pewnie o nas nie martwi. Zresztą, to w sumie nie pierwsza taka wyprawa. W poprzednich miesiącach też kilka osób organizowało się i szło na tydzień, czasem dłużej, żeby znaleźć fanty. Jak by nie patrzeć, z każdym miesiącem musieliśmy zapuszczać się coraz dalej i dalej – systematycznie ogałacaliśmy przecież domy i sklepy w naszej okolicy i musieliśmy poświęcać więcej czasu na zdobywanie zapasów.
A jednak odczuwam niepokój i to spory. Teraz, jak o tym pomyślę, to wszystkie kłopoty prawie dwa miesiące temu zaczęły się właśnie od takiej wyprawy. Karol, Bartek i Adam. Wyszli na tydzień, może półtora. Czekaliśmy na nich spokojnie, bez żadnego strachu. Chociaż, jak teraz o tym myślę, to chyba Aneta wtedy w pewnym momencie zaczęła mówić, że coś długo nie wracają, ale ją uciszaliśmy. Koniec końców, to ona miała rację. Z tej wyprawy wrócił tylko Adam. Straciliśmy Barta i Karola oraz nasz dom. Musieliśmy stoczyć walkę z mutkami, i uciekać, przedzierać się przez mróz i śnieżycę w poszukiwaniu nowego domu.
Czy tym razem będzie tak samo? Czy mój samolubny pomysł na powrót do domu przysporzy nam kłopotów? Czy będziemy musieli zginąć? Mam nadzieję, że nie. Wiem, że historia lubi zataczać kręgi, powtarzać się, ale nie chcę, żeby tak się stało i tym razem. Ale boje się i mam wrażenie, że jesteśmy zbyt rozluźnieni, zbyt spokojni. Po wczorajszej uczcie pospaliśmy się, nie wystawiając wart. Nikt ani nic nam co prawda do domu nie wlazło, ale nie wiadomo, czy ktoś nie kręcił się po okolicy. Co prawda zamaskowaliśmy wczoraj dokładnie swoje ślady, ale wszystko jest możliwe.
Pogoda utrzymuje się ładna, choć mroźna. To, co zdążyło się rozpuścić teraz zamarza, tworząc nie tylko lód ale i twardą skorupę na śniegu. W takich warunkach lepiej się nie ruszać ze schronienia, bo nie ma jak zacierać śladów. Pocieszające jest to, że z której strony nie wyglądamy przez okno tam śnieg jest nienaruszony. To znaczy, że nikt się nie kręcił, przynajmniej w zasięgu wzroku.
Aneta i Łukasz zgodzili się ze mną, żeby dziś się stąd nie ruszać, może nawet i jutro, jeśli pogoda nam nie dopisze. Co więcej, Łukasz zaproponował, abyśmy naruszyli zapasy żywienia. Najpierw trochę się zdziwiłam, dlaczego, przecież powinniśmy je zanieść do domu, ale w końcu zrozumiałam. Na drogę nie możemy być zbyt obładowani, musimy być mobilni. Wiadomo, że zapakujemy trochę rzeczy do plecaków, ale nie możemy przesadzić. Jednocześnie, jeśli teraz zapewnimy sobie sporo ciepłego jedzenia, nabierzemy sił. Nie będziemy się objadać, ale trzy ciepłe posiłki na pewno nam nie zaszkodzą. A nawet, jak będzie to jeden ciepły posiłek to i tak będzie dobrze. Potrzebujemy sił i energii.

Mam nadzieje, że wszystkie moje obawy są bezpodstawne i koniec końców wszystko będzie dobrze.

środa, 17 września 2014

Warszawa, 15 stycznia 2019 r.

Dziś czuję się już lepiej. Niestety, tylko fizycznie. A może stety? W każdym razie gardło mnie nadal boli ale nie przyplątał się żaden kaszel ani katar, ani inna franca. Przyznaję, że wczoraj nażarłam się miodu. Pamiętam, że moja mama strasznie go nie lubiła, ale zawsze trzymała dla mnie słoik, jakbym przyszła w odwiedziny i miała ochotę zjeść. Musiałam przekopać całe mieszkanie, ale go znalazłam. Skrystalizował się, ale nadal był dobry. Jadłam to tak długo, aż mnie zemdliło.
            Aneta z Łukaszem znaleźli wczoraj kilka dodatkowych fantów, ale bez szału. Jako, że teraz rano czuje się nieźle zdecydowaliśmy się zaryzykować pójście do kościoła. Nawet, jeśli się tam nie zapuścimy, to przynajmniej ogarniemy drogę. Ani Aneta ani Łukasz zbytnio nie wiedzą, jak iść. Tylko ja znam dobrze okolicę. A raczej znałam, przed wojną. Mam nadzieję, że ta część Warszawy jest opustoszała i nie natkniemy się na nikogo. Tak czy owak, idziemy we trójkę. Chyba podzielę się z resztą miodem. Taki posiłek przyda nam się przed wyjściem.

            Piszę na szybko, bo zrobiliśmy krótki postój. Zdecydowaliśmy się zabrać tylko broń i podstawowe rzeczy do przetrwania. Fanty zostały w domu. To znaczy w domu moich rodziców. W każdym razie, jesteśmy nie daleko za pół godziny powinniśmy dotrzeć do kościoła.

            Jesteśmy w kościele, więc znowu na szybko postanowiłam nakreślić kilka słów. O dziwo, to miejsce jest fenomenalnie nie ruszone. Naprawdę. Nic nie zostało rozkradzione, nic! Nawet pozłacane ozdoby z ołtarza, nic, no nic! Wszystko tu stoi tak, jak przed wojną. Jedyna różnica jest taka, że jest strasznie ciemno no i brudno od kurzu. A jednak nikt nic nie ruszył. Zadziwiające.

            Jesteśmy z powrotem w mieszkaniu i humory nam dopisują. Wizyta w kościele przeszła nasze najśmielsze oczekiwania! Ile tam było rzeczy, tego się nie da opisać! Część niestety nie nadawała się już do niczego, była to organiczna żywność, która już dawno temu ogłosiła niepodległość. Ale wszystko, co zakonserwowane w puszkach, słoikach albo suche jak makaron, kasza, ryż… Nie widziałam takiej ilości jedzenia od czasu… no ostatni raz widziałam chyba tyle w sklepie przed wojną. Dobrze, że w plecakach mieliśmy dużo miejsca. Zebraliśmy wszystko, dosłownie wszystko. Poupychaliśmy to w plecakach, kieszeniach, znaleźliśmy torby, wyładowaliśmy je po brzegi… Teraz myślę, że to była straszna głupota, ale okrutnie upoiliśmy się tym znaleziskiem! Cóż się dziwić… Właśnie szykujemy z tego kolację. Weszliśmy piętro wyżej i w na korytarzu zrobiliśmy ognisko. Ponownie to mało genialny pomysł, ale lepszego nie mamy. Rozpuściliśmy śnieg i gotujemy w nim makaron. Przygotowaliśmy też ‘sos’ z mielonki, puszkowanych pomidorów, kukurydzy, fasoli, groszku. Otworzyliśmy też słoik ogórków. Wszystko to zachowało się nad wyraz dobrze! Będziemy mieć dziś porządną ucztę. Rozparcelowujemy też resztkę miodu – nie mamy herbaty, ale gorąca woda posłodzona miodem też da radę.

            Coraz bardziej przekonuję się, że ta wyprawa nie była głupim pomysłem. Mam wrażenie, że Aneta myśli podobnie. Jest wyraźnie zadowolona. Nie dziwię się jej. Nawet ja zaczynam czuć się lepiej.

sobota, 13 września 2014

Warszawa, 14 stycznia 2019 r.

Dacie wiarę, że się przeziębiłam? Nie jest to zbyt wesoła sytuacja… w ogóle w teraźniejszym świecie lepiej nie chorować. Ciężko bowiem zapewnić sobie bezpieczne, stabilne warunki powrotu do zdrowia. Brak owoców, warzyw, a jak ktoś wierzył w pastylki to i ich nie uświadczy.
Jednak wszystkie przypadłości około przeziębieniowe są źle przyjmowane. Wszyscy ci, którzy teraz żyją pamiętają, że wyniszczenie ludzkości zapoczątkowało się właśnie od epidemii grypy. Dlatego dużo osób boi się zachorować a jeszcze więcej boi się przebywać w otoczeniu chorych. Myślę, że ciągle żyjemy w niepewności, czy epidemia się nie powtórzy. Cóż, nawet jeśli, nie była by na tak wielką skalę. Była by jednak tragedią dla każdej enklawy, której by się przytrafiła.
Nawet, jeśli Aneta zaniepokoiła się moim przeziębieniem nic nie powiedziała. Zaproponowała tylko, abym została dziś w domu i się porządnie wygrzała. Łukasz był wyraźnie poddenerwowany i ciągle pytał, czy czegoś nie potrzebuje, czy czegoś nie chcę… W końcu udało mi się ich wygonić i zostałam sama.
Tak prawdę mówiąc nie czuje się jakoś bardzo źle, czuję się dobrze, nawet ciężko mówić o przeziębieniu. Ot, złapał mnie tylko ból gardła. Ale, lepiej dmuchać na zimne. Aneta z Łukaszem poszli na dalsze przeszukiwania a ja zostałam sama w domu.
Pamiętam czasy, gdy jako dziecko a potem nastolatka nie lubiłam zostawać sama. Mam nadzieję, że za jakiś czas, gdy ludzkość wróci do normy i jakiś nastolatek przeczyta te słowa oburzy się: „Jak można nie lubić zostawać samemu w domu? Wolna chata jest super, starzy wybyli, można zrobić imprezę!” Wielu nastolatków przed wojną też tak myślało. Ja nie musiałam, bo moi rodzice zawsze byli bardzo przychylni zapraszaniu moich znajomych a jak chciałam zorganizować imprezę i mieć wolną chatę to też mogłam się z nimi dogadać. Czasami fajnie było mieć dom tylko dla siebie. Mogłam puścić wtedy bardzo głośno muzykę, rozwalić się w pokoju rodziców na kanapie i oglądać filmy na ich telewizorze. Ale to było zawsze fajne tylko przez kilka godzin. Później zaczynało mi się przykrzyć. Najgorzej było zimą, jesienią oraz wieczorami. Gdy zapadał zmierzch i osiedle powoli się uciszało czułam się niepewnie.
Przyznam się, że teraz jest podobnie.
Chociaż warkotu silników samochodów i autobusów nie słyszałam już od wielu lat właśnie dziś ich brak jest zauważalny. Siedzę w pomieszczeniu, które dawno temu, w innym świecie, było moim pokojem i wszystko tu jest znajome ale jednocześnie obce. Wypaczone. Meble są zakurzone. Żadne z urządzeń nie działa. Mimo środka dnia zza okna nie dobiegają różne, prozaiczne dźwięki – silniki samochodów, rozmowy dorosłych, pokrzykiwania dzieci, szczekanie psa. Słychać tylko ptaki. Na drzewach pod moim oknem gniazda miały sroki. Zanim wyprowadziłam się z domu słyszałam je codziennie, gdy swoimi ostrymi, krzykliwymi głosami przekazywały sobie swoje ptasie wiadomości. Dziś ich skrzeki brzmią nienaturalnie.
Gdyby to był dzień w tamtym świecie, i byłabym sama w domu to nie było by źle. Wzięłabym prysznic, coś zjadła, posprzątała trochę, obejrzała film, poczytała książkę, pograła na kompie. Dziś jednak nie mogę zrobić części z tych rzeczy. Teraz jestem w innym świecie i po prostu się boję. Anety i Łukasza nie ma dopiero chwilę, może kilkanaście minut, może godzinę a ja chcę, żeby wrócili. Przysłuchuje się uważnie każdemu dźwiękowi bo nie wiem, co mogę usłyszeć. Cisza nowego świata dziś wydaje mi się szczególnie straszna.

Mam tego tak bardzo dość. Dlaczego to wszystko musiało się stać? Dlaczego świat musiał się skończyć? Teraz my i inni ocalali jesteśmy nie tylko ostatnimi z ludzi ale i pionierami nowej cywilizacji. To straszne i ciężkie brzemię. Nie wiem, czy chcę je dźwigać.

środa, 10 września 2014

Warszawa, 13 stycznia 2019 r

Rozmawiałam dziś z Anetą. Ta była chyba nasza pierwsza poważna, szczera rozmowa odkąd się znamy. Nie to, że nigdy z nią nie rozmawiałam… po prostu przed wojną nie utrzymywałyśmy szczególnie bliskich kontaktów. Ot przypadkowe spotkania od czasu do czasu. Najwięcej czasu razem spędziłyśmy na weselu Darka i Zośki. Potem kilka krótkich spotkań, a potem wybuchła wojna… i zobaczyłyśmy się dopiero po jej zakończeniu. Choć od tamtej pory mieszkałyśmy w jednym domu nigdy jakoś nie było okazji urządzić sobie szczerych pogaduch. Zresztą, zawsze wydawało mi się, że Aneta jest osobą bardzo zachowawczą, zrównoważoną, raczej nie okazującą emocji.
W sumie, to miałam racje. Nawet dziś, po tym, jak spędziłam z nią długi czas na rozmowie, nadal mam takie wrażenie. Rozmawiałyśmy o domu, o Darku, o reszcie naszej ekipy, o wszystkich ostatnich wydarzeniach. Jak podejrzewałam wcześniej, Darek rzeczywiście opowiedział Anecie to, czego dowiedzieliśmy się od Ludzi z Puławskiej. Jej podejście do całej sprawy było spokojne i rzeczowe. Co więcej zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że jej podejście jest aż zbyt chłodne. Zwierzyła mi się, że nie widzi żadnej wartości w Dorocie i Janku, uważa ich za zagrożenie i najchętniej wykluczyła by ich z grupy. Przyznam, że byłam tak zaszokowana ostrością jej słów, że zapytałam tylko : „A co z Piotrkiem?”. Powiedziała, że Piotrek powinien kategorycznie zostać z nami, bo ma wtedy większe szanse przeżycia a i dla grupy jego determinacja i rozwaga mogą być korzystne.
Rozmowa z Anetą przyniosła mi i spokój i niepokój. Cieszyłam się, że w końcu się przede mną otworzyła i wiem, co myśli, ale muszę przyznać, że niektóre z jej poglądów są dla mnie trochę straszne. Nie potrafię myśleć takimi kategoriami, jak ona, a już na pewno nie tak stanowczo. Też nie darzę Doroty sympatią i się jej obawiam, ale… chyba nie potrafiłabym tak jednoznacznie powiedzieć, że powinna odejść.

Z innych tematów, to przeszukaliśmy resztę mieszkań w tej klatce schodowej i uporządkowaliśmy suszarnie w piwnicy, aby zrobić tam składzik. Część rzeczy na pewno zabierzemy od razu, resztę schowamy na dole i wrócimy po nie później. Zabawne jest to, że mieszkania są w ogóle nie ruszone, nie ograbione. Zakładam, że tak samo będzie i w innych blokach. Aż mnie korci, żeby je przejrzeć… co prawda to osiedle wielkiej płyty, nie żadne apartamentowce, gdzie można zleźć nie wiadomo jakie cuda, ale dla nas to żyła złota. Myślę, że chyba dlatego te mieszkania przetrwały – potencjalni szabrownicy najwyraźniej założyli, że niema tu nic ciekawego.
Poza blokami jest tu jeszcze jedno miejsce, które mnie korci, choć na razie nie mówiłam o nim Anecie ani Łukaszowi. Niedaleko stąd znajduje się kościół, który przed wojną prowadził liczne i częste zbiórki żywności, ubrań i innych takich dla potrzebujących. Ta żywność to zawsze były puszki, przetwory, które nie psują się szybko i mogą długo leżeć. Cóż, odkąd rzeczy takie przestały być produkowane nie minęło zbyt wiele czasu, więc wiele z nich się jeszcze nadaje. A jeśli nikt nie wpadł na ten sam pomysł co ja, to budynek kościoła może się okazać wspaniałym szwedzkim stołem.

Na razie jednak nie poruszam tego tematu. I tak mamy dużo opcji i musimy zdecydować, co dalej.

sobota, 6 września 2014

Warszawa, 12 stycznia 2019 r.

Noc przebiegła nam bez żadnych wydarzeń. Trzymałam wartę jako pierwsza. Siedziałam w oknie i obserwowałam osiedle. Kiedyś lubiłam to robić, wtedy jednak osiedle, nawet w środku nocy, było jasne bo rozświetlone lampami oraz światłem z okien w blokach. Ta okolica nigdy nie była też szczególnie ruchliwa, ale nawet nocą można było usłyszeć przejeżdżające autobusy, samochody… było tu życie. Teraz go nie ma. Mam aż wrażenie, że jesteśmy tutaj intruzami.
Nasz plan na dzień dzisiejszy to dokładna eksploracja mieszkań w całej klatce. Wygląda na to, że nikt ich nie ruszał, więc pewnie znajdziemy mnóstwo fantów. Mieszkanie moich rodziców ewidentnie nie było odwiedzane od lat więc pewnie i tu możemy znaleźć coś dobrego. Ani Łukasz ani Aneta nie przeszukali szafek i nawet tego nie zasugerowali. Jestem im za to wdzięczna.

Zaczynamy od góry. Postanowiliśmy, że przeszukamy tyle mieszkań, ile tylko damy radę, jak czas pozwoli również skrytki na półpiętrach i piwnice. W piwnicy tak naprawdę chcielibyśmy zrobić skrytkę na wszystko to, co będzie wartościowe, a czego nie będzie można ze sobą zabrać. Ale to dzielenie skóry na niedźwiedziu. Na razie mieszkania. Zaczynamy od najwyższego, szóstego piętra. Na każdym poziomie są trzy mieszkania, więc zdecydowaliśmy, że jedno mieszkanie = jedna osoba. Mi przypadło w udziale mieszkanie państwa … a, to nawet nie ważne. Pewnie ani oni ani nikt z ich bliskich już dawno nie żyje. Pewnie jestem jedyną osobą, która ich pamięta.

Zrobiło się już ciemno, więc skończyliśmy szperanie. Zima rzeczywiście nie sprzyja takim wyprawom, ale trzeba przyznać, że udało się nam całkiem nieźle obłowić. Znaleźliśmy mnóstwo leków, opatrunków, bandaży, wszystkiego, co potrzebne do ‘apteczki’. Całkiem sporo suchej albo zakonserwowanej żywności. Oraz mnóstwo, mnóstwo drobiazgów, które każdy kiedyś trzymał w domu a na chwilę obecną są nieocenione: baterie, taśma izolacyjna, otwieracze do butelek, korkociągi, nożyczki, magnesy, kawałki drutu, podstawowe narzędzia. Tak naprawdę, teraz to się wszystko przyda. Zbieraliśmy jednak to, co najważniejsze. Część pakowaliśmy od razu do plecaków a to, co trudno było by nosić ze sobą na razie schowaliśmy w mieszkaniu moich rodziców.

Choć ani Łukasz ani Aneta o tym nie mówili, postanowiłam przejrzeć znajdujące się tu rzeczy. Starałam się skoncentrować tylko na szukaniu przydatnych fantów, ale co i raz wpadały mi w ręce rzeczy przypominające o przeszłości. Niedokończony zeszyt krzyżówek. Młynek do kawy. Książka przy łóżku, z zakładką w środku. Ręczniki w łazience. Maszynka do golenia. To wszystko, co tu jest wzbudza tak wiele wspomnień. Kiedy ostatni raz widziałam rodziców, nawet się nie spodziewaliśmy, że za kilka dni rozpęta się ta straszna epidemia i, że widzimy się po raz ostatni. Pożegnałam się z nimi wtedy, jak zwykle: „Do zobaczenia!”, ale nigdy już ich nie zobaczyłam. Nie wiem nawet, czy są gdzieś pochowani. Nie wiem, gdy umarli w szpitalu, czy gdzieś indziej. Nie wiem… mam tylko nadzieję, że umarli spokojnie.

środa, 3 września 2014

Warszawa, 11 stycznia 2019 r.

Obudziłam się, jest jeszcze ciemno. Nie wiem, która może być godzina. Po prostu wstałam, zebrałam swoje rzeczy i zeszłam na dół. Wyjrzałam z ciekawości na wschód, słońce dopiero powoli wstaje. Poczekam jeszcze trochę i wyruszę. Wczoraj nie został poruszony temat mojej wyprawy, więc nie wiem, co z tego będzie. Na razie sprawdzę po raz ostatni, czy mam wszystko, zjem śniadanie i wypiję coś ciepłego a potem ruszę.

Plecak gotowy, broń też. Dostałam łuk i strzały, mam moją ‘maczugę’, zapasowy nóż. Ubrałam się ciepło, wygodnie. Zabrałam okulary przeciwsłoneczne, jeśli słońce będzie dziś świecić tak mocno jak przez ostatnich kilka dni bardzo mi się przydadzą. Mam nadzieję na dobrą pogodę tym bardziej, że będę szła na północny zachód – będę miała słońce za plecami.
Niedługo mogę ruszyć. W domu zaczyna się życie, reszta powoli budzi się albo idzie spać po wartach nocnych. Jak na razie nikt mnie nie zaczepił, więc mniemam, że albo nie wiedzą o mojej wyprawie albo wiedzą, ale nie mają żadnych komentarzy. Bardzo chciałabym wiedzieć, co Łukasz o tym wszystkim myśli a co najważniejsze, bardzo chciałabym, żeby ze mną poszedł. W ogóle nie chcę iść sama, ale najbardziej zależy mi na jego towarzystwie. Coraz bardziej za nim tęsknie, choć niby jesteśmy tak blisko i niby się pogodziliśmy.
 Przysiadła się Aneta. Patrzy na mnie uważnie, czeka, aż skończę pisać.

Mam tylko chwilę. Idzie ze mną Aneta i… Łukasz! Prawie się popłakałam z radości!

Zatrzymaliśmy się na mały postój. Przeszliśmy około trzech kilometrów, tak przynajmniej wskazuje mapa. Łukasz, cały Łukasz, zabrał ze sobą jedną. Co z tego, że jest nieaktualna, a ja znam okolicę jak własną kieszeń, on się bez mapy nie rusza.
Postanowiliśmy pójść trasą okrężną. Będzie nas to kosztowało kilka kilometrów wędrówki, ale przynajmniej jest bezpieczniej. Idziemy drogą, możemy się schować za murami, idziemy praktycznie po mieście, choć nie ma tu zabudowy takiej, jak w śródmieściu. Gdybyśmy stawiali na szybkość musielibyśmy iść przez las. Nawet ja nie jestem tak szalona i lekkomyślna, żeby to proponować.
Zatrzymaliśmy się na postój przed ogromnym hipermarketem. Jesteśmy w miejscu gdzie przed wojną mieścił się ogromny hipermarket z małym pasażem handlowym, równie ogromny hipermarket budowlany, oraz kilka sportowych i sklep z elektroniką. Postanowiliśmy wspólnie, że obejdziemy je, nie będziemy wchodzić na ich teren. Pewnie już dawno temu zostały całkowicie zrabowane no i istnieje ryzyko, że coś albo ktoś się w nich zadomowił. Coś, albo ktoś, kto nie koniecznie mógłby być dla nas przyjazdy.
Mamy niezły czas wędrówki. Słońce już wstało, nadal mamy je za plecami. Jest całkiem ciepło. Liczę, że na miejsce dotrzemy przed zapadnięciem zmroku. Mamy do pokonania mnie więcej taką samą odległość z tym, że teraz wchodzimy w inny teren i będziemy musieli być bardziej ostrożni. Nasz plan jest taki, żeby znaleźć dobre miejsce na nocleg i tam zrobić bazę. Liczę, że mój dom się takim miejscem okaże.

Chciałabym móc na spokojnie wszystko opisać, ale nie wiem, czy będę miała czas. Podróż przebiegła nad wyraz spokojnie. Jedynie ze mną było… sama nie wiem, jak określić to, co się ze mną działo. Im bliżej byliśmy mojego domu tym dziwniej się czułam. To był jakiś smutek, i radość jednocześnie… Wszystko tu jest takie znajome, ale i obce.
Mieszkanie moich rodziców było nie ruszone. W ogóle całe osiedle wydaje się być nietknięte przez wojnę. Żywopłoty, przed wojną zawsze przycinane rozrosły się przez te kilka lat. W niektórych budynkach są wybite szyby. Ale same bloki… choć puste i martwe wydaje się całkowicie nie ruszone.
Weszliśmy na klatkę schodową otwierając drzwi wytrychem. Potem na piąte piętro i znowu trzeba było otworzyć drzwi wytrychem. Zdumiało mnie to, że na każdym piętrze wszystkie drzwi były pozamykane. Zupełnie, jak gdyby było wszystko w porządku. Tylko schody i podłoga były trochę zakurzone.
Drzwi do mojego domu otworzyłam bez problemu. Trochę się zaniepokoiliśmy na dźwięk, jaki wydało przy otwieraniu, ale nic się nie stało. Weszliśmy do sieni. Było tam ciemno i czuć było zastanym powietrzem. I tu zebrała się warstwa kurzu, ale wszystko wydawało się nie ruszone. W samym mieszkaniu było dokładnie tak samo. Gdyby nie ten kurz można by pomyśleć, że rodzice są w domu, albo po prostu wyszli na chwilę, na spacer czy do sklepu po jakiś drobiazg.
Aneta z Łukaszem zostawili mnie samą, za co jestem im wdzięczna. Nie wiem, czym się zajmują, chyba zabezpieczają drzwi na noc. Siedzę w swoim pokoju. Nic się tu nie zmieniło. Rozszczelniłam okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. Na biurku nadal stoi monitor komputera, sam komputer na podłodze. Dawno już nie działają.
Sama nie wiem, czemu chciałam tu przyjść. Teraz mam trochę wrażenie deja vu sprzed kilku tygodni, jak weszłam do domu Julii. Znowu się tak dziwnie czuje, ale teraz… nawet bardziej.

Będziemy tu dziś spać. Podzieliliśmy się na warty. Ja biorę pierwszą. Mogłabym ją spędzić na dalszym pisaniu, ale… chcę byś sama. Ze sobą. Po prostu.
Szkielet Smoka Zaczarowane Szablony