środa, 13 sierpnia 2014

Warszawa, 5 stycznia 2019 r.

Łukasz nadal ma mi za złe, że powiedziałam reszcie o flagach. Gdyby nie powaga sytuacji, pewnie śmiałabym się, że mamy ciche dni – coś tak prozaicznego w tak nieprozaicznym świecie. Ale tak naprawdę jest mi przykro. Zrobiłam to trochę w złości, bez zastanowienia się. I teraz czuję smutek, że pomiędzy mną a Łukaszem nie jest dobrze. Choć jesteśmy w tym samym budynku to jednak zachowujemy duży dystans. Nie podoba mi się to.
Pociesza mnie tylko myśl, że Darek chyba już mi zapomniał ten wyskok. Zachowuje się normalnie, rozmawia ze mną. Dziś znowu idziemy razem pod salon.
Naprawdę przyszło ocieplenie. Na niebie nie ma ani jednej chmurki, dzień zapowiada się dość ciepły. Śniegu zaczyna wyraźnie ubywać.
Mam nadzieję, że dziś coś się ruszy w sprawie spotkania – chciałabym, aby doszło do skutku, albo przynajmniej zobaczyć, że nasza wiadomość została zabrana. Przyznam, że taki brak odzewu mnie niepokoi. Nie wiemy przecież, ile wisiały flagi, ile czasu mogło upłynąć. Nie lubię takiej niepewności. Mam nadzieje, że dziś się skończy.

Jesteśmy w drodze, zrobiliśmy postój. Tym razem zauważyliśmy ślady. Na szczęście? zwierzęce. Ten znak zapytania, bo zwierzęta mogą być tak samo groźne, jak pożyteczne. Nie jestem myśliwym, ale te tropy były ewidentnie zwierzęcia kopytnego. Jest więc szansa, że to, co kręci się po okolicy może być naszym obiadem, a nie my jego. Darek wyraźnie się ucieszył. I ja się ucieszyłam, może trochę zbyt się podlizuję, ale zależy mi na dobrych stosunkach z Darkiem. Mam wrażenie, że jak pogodzę się z nim, może łatwiej mi pójdzie z Łukaszem.

Nie ma wiadomości!
Znowu jesteśmy chwilę przed czasem, a wiadomości brak. Trochę niedowierzamy temu, co widzimy, ale dowody są niezbite. Wiadomości nie ma, nie leży nigdzie przy ziemi… no, w każdym razie mamy jeszcze chwile, to czekamy. Skryliśmy się, jak zwykle, w ruinach salonu. Widzimy stąd całą okolicę a sami jesteśmy świetnie schowani.

Wróciliśmy już do domu, odpoczęliśmy i Darek opowiedział reszcie co i jak. Teraz każdy się rozszedł do siebie, pewnie przemyśleć to, co usłyszał. Oczy mi się kleją, jestem zmęczona. Myślę, że w ten sposób moje ciało i umysł radzą sobie z grozą, o jakiej usłyszałam. Tak, spotkaliśmy się z Ludźmi z Puławskiej, przyszli prawie punktualnie. Nie, po kolei.

Było równo południe, albo chwila po, jak ich zobaczyliśmy. To znaczy, Darek ich zobaczył. Przygotowaliśmy broń, na wszelki wypadek, ale nie było konieczności jej użyć. Na spotkanie z nami przyszły cztery osoby: Agata, Monia, Jurek i Pani Jolanta. Och, o Pani Jolancie to książkę można by napisać. Jest trochę starsza ode mnie i wszyscy mówią do niej Jola, ale miedzy sobą nazywamy ją Panią Jolantą. Pani zawsze przez duże ‘p’! To wspaniała, sympatyczna osoba. Bardzo ucieszyłam się na jej widok. Resztę również było dobrze zobaczyć, wiedzieć, że z nimi wszystko w porządku. Moja radość musiała być większa, niż mi się zdawało, no i nie tylko ja się cieszyłam – zanim zdałam sobie z tego sprawę, już się obejmowaliśmy, klepaliśmy po plecach, pytaliśmy o drobiazgi. Na takim rozgardiaszu upłynęła nam chwila, po czym Monia uspokoiła towarzystwo.
Fajna dziewczyna z tej Moni. Jest bardzo, bardzo niska, na początku myślałam, że jest karzełkiem, ale nie ma charakterystycznych rysów twarzy. Po prostu natura jej poskąpiła wzrostu. Nadrabia to jednak niesamowitą kondycją – nie wiem, jak ona to robi, ale z tego małego ciałka potrafi wykrzesać silę godną Heraklesa.
W każdym razie, dużo było do omówienia. Monia i Jurek poszli zatrzeć ich ślady a my z resztą schowaliśmy się z powrotem w ruinach. Gdy już byliśmy wszyscy, usiedliśmy tak, aby widzieć okolicę, wyciągnęliśmy trochę fantów i zaczęła się rozmowa.
W pierwszej kolejności, zanim cokolwiek innego zostało poruszone, zapytałam o co chodzi z dwiema flagami. Towarzystwo spojrzało po sobie. W ich twarzach widziałam różne emocje. Wyglądali, jakby nie wiedzieli, co mają zrobić. W końcu odezwała się Monia.
Powiedziała, że białą flagę wywiesili jakoś na początku grudnia. Znaleźli wtedy jakieś dobre fanty i chcieli się powymieniać, ponadto w okolicy pojawiły się dziki więc pomyśleli, że warto było by o tym pomówić, może ogarnąć jakieś polowanie. (Tak myślę, że może te tropy, co je widzieliśmy to te dziki?) Sprawdzali, czy jest od nas odpowiedź kilka razy, zawsze bez skutku. No i jednocześnie żyli swoim własnym życiem, jak to zawsze.
Jakoś w połowie grudnia, bliżej świąt, natknęli się na pozostałość po obozowisku. W sumie, ciężko mówić o obozie, ale na śniegu było mnóstwo śladów oraz poletko, gdzie palono ognisko.
Patrzyłam nie tylko na Monię, jak to opowiadała. Miałam wrażenie, że chce nam coś powiedzieć, ale nie wiem jak. Trochę ucichła i spojrzała na Agatę, ale ani ona, ani nikt inny nie chciał podjąć opowieści. Ponagliłam ją pytając, czy coś jeszcze było przy tym obozie? Jakieś ślady?
Monia przełknęła ślinę, zamknęła oczy i kiwnęła głową. Następne słowa mówiła z trudem, i wcale się jej nie dziwie. Ciężko mi o tym pisać, nie chcę nawet o tym myśleć, a ona musiała powiedzieć to na głos. Choć tego nie powiedziała, mam wrażenie, że była jedną z tych osób, które znalazły to obozowisko.
Powiedziała, że obok śladów po obozie, na śniegu, było mnóstwo krwi i skrawków mięsa, jakiś wnętrzności. Oraz trochę dziwnych kości. Wszystkie ewidentnie ogryzane, raczej nie przez zwierzęta.
Wtedy, choć jeszcze nie powiedziała tego na głos, wiedziałam, co chce nam powiedzieć. Mój umysł już to wiedział. A przecież nic jeszcze nie powiedziała. Przecież to normalne, że ludzie polują na sarny, zające, dziki, niektórzy nawet na psy, pieką je nad ogniskiem i jedzą. Robimy to, żeby przetrwać, a jeśli mięso nie jest zatrute… przecież dziczyzna to dobre, szlachetne mięso! Jemy je od… no, od początku świata praktycznie.
Nie mogę napisać tego, co powiedziała. Jeszcze nie teraz. W każdym razie, chcieli nas ostrzec, bo w późniejszych dniach natknęli się na jeszcze kilka takich obozów. Kimkolwiek są ci zwyrodnialcy, najwyraźniej się tu kręcą. Monia dodała szybko, że jeszcze ich nie spotkali i chyba sami nie zostali przez nich odkryci. Zasugerowała nam jednak, abyśmy od tej pory ograniczali podróże do niezbędnego minimum i wychodzili zawsze w dużej grupie i silnie uzbrojeni.
Potem zapadła ciężka cisza, którą równie ciężko przerwał Darek. Opowiedział pokrótce po tym, jak nasi natknęli się na mutki, jak zostali zabici, jak walczyliśmy i musieliśmy uciekać. Powiedział, że możliwe, że wybiliśmy wszystkie mutki, że w czasie podróży nie spotkaliśmy nikogo ani niczego, ale i tak zalecał ostrożność. Mówił jednak trochę tak nijako. Miałam takie głupie wrażenie, że nasza ‘mrożąca krew w żyłach’ historia jest niczym w porównaniu z tym,  z czym spotkali się Ludzie z Puławskiej.


Ciężko mi dalej pisać. Wróciliśmy zmęczeni, bardziej psychicznie niż fizycznie ale jedno się na drugim odbija. Jutro może coś więcej dopiszę, teraz muszę spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szkielet Smoka Zaczarowane Szablony