Łukasz nadal
ma mi za złe, że powiedziałam reszcie o flagach. Gdyby nie powaga sytuacji,
pewnie śmiałabym się, że mamy ciche dni – coś tak prozaicznego w tak
nieprozaicznym świecie. Ale tak naprawdę jest mi przykro. Zrobiłam to trochę w
złości, bez zastanowienia się. I teraz czuję smutek, że pomiędzy mną a Łukaszem
nie jest dobrze. Choć jesteśmy w tym samym budynku to jednak zachowujemy duży
dystans. Nie podoba mi się to.
Pociesza mnie
tylko myśl, że Darek chyba już mi zapomniał ten wyskok. Zachowuje się normalnie,
rozmawia ze mną. Dziś znowu idziemy razem pod salon.
Naprawdę
przyszło ocieplenie. Na niebie nie ma ani jednej chmurki, dzień zapowiada się
dość ciepły. Śniegu zaczyna wyraźnie ubywać.
Mam nadzieję,
że dziś coś się ruszy w sprawie spotkania – chciałabym, aby doszło do skutku,
albo przynajmniej zobaczyć, że nasza wiadomość została zabrana. Przyznam, że
taki brak odzewu mnie niepokoi. Nie wiemy przecież, ile wisiały flagi, ile
czasu mogło upłynąć. Nie lubię takiej niepewności. Mam nadzieje, że dziś się
skończy.
Jesteśmy w
drodze, zrobiliśmy postój. Tym razem zauważyliśmy ślady. Na szczęście? zwierzęce.
Ten znak zapytania, bo zwierzęta mogą być tak samo groźne, jak pożyteczne. Nie
jestem myśliwym, ale te tropy były ewidentnie zwierzęcia kopytnego. Jest więc
szansa, że to, co kręci się po okolicy może być naszym obiadem, a nie my jego.
Darek wyraźnie się ucieszył. I ja się ucieszyłam, może trochę zbyt się
podlizuję, ale zależy mi na dobrych stosunkach z Darkiem. Mam wrażenie, że jak
pogodzę się z nim, może łatwiej mi pójdzie z Łukaszem.
Nie ma
wiadomości!
Znowu jesteśmy
chwilę przed czasem, a wiadomości brak. Trochę niedowierzamy temu, co widzimy, ale
dowody są niezbite. Wiadomości nie ma, nie leży nigdzie przy ziemi… no, w
każdym razie mamy jeszcze chwile, to czekamy. Skryliśmy się, jak zwykle, w
ruinach salonu. Widzimy stąd całą okolicę a sami jesteśmy świetnie schowani.
Wróciliśmy już
do domu, odpoczęliśmy i Darek opowiedział reszcie co i jak. Teraz każdy się
rozszedł do siebie, pewnie przemyśleć to, co usłyszał. Oczy mi się kleją,
jestem zmęczona. Myślę, że w ten sposób moje ciało i umysł radzą sobie z grozą,
o jakiej usłyszałam. Tak, spotkaliśmy się z Ludźmi z Puławskiej, przyszli
prawie punktualnie. Nie, po kolei.
Było równo
południe, albo chwila po, jak ich zobaczyliśmy. To znaczy, Darek ich zobaczył.
Przygotowaliśmy broń, na wszelki wypadek, ale nie było konieczności jej użyć.
Na spotkanie z nami przyszły cztery osoby: Agata, Monia, Jurek i Pani Jolanta.
Och, o Pani Jolancie to książkę można by napisać. Jest trochę starsza ode mnie
i wszyscy mówią do niej Jola, ale miedzy sobą nazywamy ją Panią Jolantą. Pani
zawsze przez duże ‘p’! To wspaniała, sympatyczna osoba. Bardzo ucieszyłam się
na jej widok. Resztę również było dobrze zobaczyć, wiedzieć, że z nimi wszystko
w porządku. Moja radość musiała być większa, niż mi się zdawało, no i nie tylko
ja się cieszyłam – zanim zdałam sobie z tego sprawę, już się obejmowaliśmy,
klepaliśmy po plecach, pytaliśmy o drobiazgi. Na takim rozgardiaszu upłynęła
nam chwila, po czym Monia uspokoiła towarzystwo.
Fajna
dziewczyna z tej Moni. Jest bardzo, bardzo niska, na początku myślałam, że jest
karzełkiem, ale nie ma charakterystycznych rysów twarzy. Po prostu natura jej
poskąpiła wzrostu. Nadrabia to jednak niesamowitą kondycją – nie wiem, jak ona
to robi, ale z tego małego ciałka potrafi wykrzesać silę godną Heraklesa.
W każdym
razie, dużo było do omówienia. Monia i Jurek poszli zatrzeć ich ślady a my z
resztą schowaliśmy się z powrotem w ruinach. Gdy już byliśmy wszyscy, usiedliśmy
tak, aby widzieć okolicę, wyciągnęliśmy trochę fantów i zaczęła się rozmowa.
W pierwszej
kolejności, zanim cokolwiek innego zostało poruszone, zapytałam o co chodzi z
dwiema flagami. Towarzystwo spojrzało po sobie. W ich twarzach widziałam różne
emocje. Wyglądali, jakby nie wiedzieli, co mają zrobić. W końcu odezwała się
Monia.
Powiedziała,
że białą flagę wywiesili jakoś na początku grudnia. Znaleźli wtedy jakieś dobre
fanty i chcieli się powymieniać, ponadto w okolicy pojawiły się dziki więc
pomyśleli, że warto było by o tym pomówić, może ogarnąć jakieś polowanie. (Tak
myślę, że może te tropy, co je widzieliśmy to te dziki?) Sprawdzali, czy jest
od nas odpowiedź kilka razy, zawsze bez skutku. No i jednocześnie żyli swoim
własnym życiem, jak to zawsze.
Jakoś w
połowie grudnia, bliżej świąt, natknęli się na pozostałość po obozowisku. W
sumie, ciężko mówić o obozie, ale na śniegu było mnóstwo śladów oraz poletko,
gdzie palono ognisko.
Patrzyłam nie
tylko na Monię, jak to opowiadała. Miałam wrażenie, że chce nam coś powiedzieć,
ale nie wiem jak. Trochę ucichła i spojrzała na Agatę, ale ani ona, ani nikt
inny nie chciał podjąć opowieści. Ponagliłam ją pytając, czy coś jeszcze było
przy tym obozie? Jakieś ślady?
Monia
przełknęła ślinę, zamknęła oczy i kiwnęła głową. Następne słowa mówiła z
trudem, i wcale się jej nie dziwie. Ciężko mi o tym pisać, nie chcę nawet o tym
myśleć, a ona musiała powiedzieć to na głos. Choć tego nie powiedziała, mam
wrażenie, że była jedną z tych osób, które znalazły to obozowisko.
Powiedziała,
że obok śladów po obozie, na śniegu, było mnóstwo krwi i skrawków mięsa, jakiś
wnętrzności. Oraz trochę dziwnych kości. Wszystkie ewidentnie ogryzane, raczej
nie przez zwierzęta.
Wtedy, choć
jeszcze nie powiedziała tego na głos, wiedziałam, co chce nam powiedzieć. Mój
umysł już to wiedział. A przecież nic jeszcze nie powiedziała. Przecież to
normalne, że ludzie polują na sarny, zające, dziki, niektórzy nawet na psy,
pieką je nad ogniskiem i jedzą. Robimy to, żeby przetrwać, a jeśli mięso nie
jest zatrute… przecież dziczyzna to dobre, szlachetne mięso! Jemy je od… no, od
początku świata praktycznie.
Nie mogę
napisać tego, co powiedziała. Jeszcze nie teraz. W każdym razie, chcieli nas
ostrzec, bo w późniejszych dniach natknęli się na jeszcze kilka takich obozów.
Kimkolwiek są ci zwyrodnialcy, najwyraźniej się tu kręcą. Monia dodała szybko,
że jeszcze ich nie spotkali i chyba sami nie zostali przez nich odkryci.
Zasugerowała nam jednak, abyśmy od tej pory ograniczali podróże do niezbędnego
minimum i wychodzili zawsze w dużej grupie i silnie uzbrojeni.
Potem zapadła
ciężka cisza, którą równie ciężko przerwał Darek. Opowiedział pokrótce po tym,
jak nasi natknęli się na mutki, jak zostali zabici, jak walczyliśmy i
musieliśmy uciekać. Powiedział, że możliwe, że wybiliśmy wszystkie mutki, że w
czasie podróży nie spotkaliśmy nikogo ani niczego, ale i tak zalecał
ostrożność. Mówił jednak trochę tak nijako. Miałam takie głupie wrażenie, że
nasza ‘mrożąca krew w żyłach’ historia jest niczym w porównaniu z tym, z czym spotkali się Ludzie z Puławskiej.
Ciężko mi
dalej pisać. Wróciliśmy zmęczeni, bardziej psychicznie niż fizycznie ale jedno
się na drugim odbija. Jutro może coś więcej dopiszę, teraz muszę spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz