Dziś czuję się już lepiej.
Niestety, tylko fizycznie. A może stety? W każdym razie gardło mnie nadal boli
ale nie przyplątał się żaden kaszel ani katar, ani inna franca. Przyznaję, że
wczoraj nażarłam się miodu. Pamiętam, że moja mama strasznie go nie lubiła, ale
zawsze trzymała dla mnie słoik, jakbym przyszła w odwiedziny i miała ochotę
zjeść. Musiałam przekopać całe mieszkanie, ale go znalazłam. Skrystalizował
się, ale nadal był dobry. Jadłam to tak długo, aż mnie zemdliło.
Aneta
z Łukaszem znaleźli wczoraj kilka dodatkowych fantów, ale bez szału. Jako, że
teraz rano czuje się nieźle zdecydowaliśmy się zaryzykować pójście do kościoła.
Nawet, jeśli się tam nie zapuścimy, to przynajmniej ogarniemy drogę. Ani Aneta
ani Łukasz zbytnio nie wiedzą, jak iść. Tylko ja znam dobrze okolicę. A raczej
znałam, przed wojną. Mam nadzieję, że ta część Warszawy jest opustoszała i nie
natkniemy się na nikogo. Tak czy owak, idziemy we trójkę. Chyba podzielę się z
resztą miodem. Taki posiłek przyda nam się przed wyjściem.
Piszę
na szybko, bo zrobiliśmy krótki postój. Zdecydowaliśmy się zabrać tylko broń i
podstawowe rzeczy do przetrwania. Fanty zostały w domu. To znaczy w domu moich
rodziców. W każdym razie, jesteśmy nie daleko za pół godziny powinniśmy dotrzeć
do kościoła.
Jesteśmy
w kościele, więc znowu na szybko postanowiłam nakreślić kilka słów. O dziwo, to
miejsce jest fenomenalnie nie ruszone. Naprawdę. Nic nie zostało rozkradzione,
nic! Nawet pozłacane ozdoby z ołtarza, nic, no nic! Wszystko tu stoi tak, jak
przed wojną. Jedyna różnica jest taka, że jest strasznie ciemno no i brudno od
kurzu. A jednak nikt nic nie ruszył. Zadziwiające.
Jesteśmy
z powrotem w mieszkaniu i humory nam dopisują. Wizyta w kościele przeszła nasze
najśmielsze oczekiwania! Ile tam było rzeczy, tego się nie da opisać! Część
niestety nie nadawała się już do niczego, była to organiczna żywność, która już
dawno temu ogłosiła niepodległość. Ale wszystko, co zakonserwowane w puszkach,
słoikach albo suche jak makaron, kasza, ryż… Nie widziałam takiej ilości
jedzenia od czasu… no ostatni raz widziałam chyba tyle w sklepie przed wojną.
Dobrze, że w plecakach mieliśmy dużo miejsca. Zebraliśmy wszystko, dosłownie
wszystko. Poupychaliśmy to w plecakach, kieszeniach, znaleźliśmy torby, wyładowaliśmy
je po brzegi… Teraz myślę, że to była straszna głupota, ale okrutnie upoiliśmy
się tym znaleziskiem! Cóż się dziwić… Właśnie szykujemy z tego kolację.
Weszliśmy piętro wyżej i w na korytarzu zrobiliśmy ognisko. Ponownie to mało genialny
pomysł, ale lepszego nie mamy. Rozpuściliśmy śnieg i gotujemy w nim makaron.
Przygotowaliśmy też ‘sos’ z mielonki, puszkowanych pomidorów, kukurydzy,
fasoli, groszku. Otworzyliśmy też słoik ogórków. Wszystko to zachowało się nad
wyraz dobrze! Będziemy mieć dziś porządną ucztę. Rozparcelowujemy też resztkę
miodu – nie mamy herbaty, ale gorąca woda posłodzona miodem też da radę.
Coraz
bardziej przekonuję się, że ta wyprawa nie była głupim pomysłem. Mam wrażenie,
że Aneta myśli podobnie. Jest wyraźnie zadowolona. Nie dziwię się jej. Nawet ja
zaczynam czuć się lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz