środa, 17 września 2014

Warszawa, 15 stycznia 2019 r.

Dziś czuję się już lepiej. Niestety, tylko fizycznie. A może stety? W każdym razie gardło mnie nadal boli ale nie przyplątał się żaden kaszel ani katar, ani inna franca. Przyznaję, że wczoraj nażarłam się miodu. Pamiętam, że moja mama strasznie go nie lubiła, ale zawsze trzymała dla mnie słoik, jakbym przyszła w odwiedziny i miała ochotę zjeść. Musiałam przekopać całe mieszkanie, ale go znalazłam. Skrystalizował się, ale nadal był dobry. Jadłam to tak długo, aż mnie zemdliło.
            Aneta z Łukaszem znaleźli wczoraj kilka dodatkowych fantów, ale bez szału. Jako, że teraz rano czuje się nieźle zdecydowaliśmy się zaryzykować pójście do kościoła. Nawet, jeśli się tam nie zapuścimy, to przynajmniej ogarniemy drogę. Ani Aneta ani Łukasz zbytnio nie wiedzą, jak iść. Tylko ja znam dobrze okolicę. A raczej znałam, przed wojną. Mam nadzieję, że ta część Warszawy jest opustoszała i nie natkniemy się na nikogo. Tak czy owak, idziemy we trójkę. Chyba podzielę się z resztą miodem. Taki posiłek przyda nam się przed wyjściem.

            Piszę na szybko, bo zrobiliśmy krótki postój. Zdecydowaliśmy się zabrać tylko broń i podstawowe rzeczy do przetrwania. Fanty zostały w domu. To znaczy w domu moich rodziców. W każdym razie, jesteśmy nie daleko za pół godziny powinniśmy dotrzeć do kościoła.

            Jesteśmy w kościele, więc znowu na szybko postanowiłam nakreślić kilka słów. O dziwo, to miejsce jest fenomenalnie nie ruszone. Naprawdę. Nic nie zostało rozkradzione, nic! Nawet pozłacane ozdoby z ołtarza, nic, no nic! Wszystko tu stoi tak, jak przed wojną. Jedyna różnica jest taka, że jest strasznie ciemno no i brudno od kurzu. A jednak nikt nic nie ruszył. Zadziwiające.

            Jesteśmy z powrotem w mieszkaniu i humory nam dopisują. Wizyta w kościele przeszła nasze najśmielsze oczekiwania! Ile tam było rzeczy, tego się nie da opisać! Część niestety nie nadawała się już do niczego, była to organiczna żywność, która już dawno temu ogłosiła niepodległość. Ale wszystko, co zakonserwowane w puszkach, słoikach albo suche jak makaron, kasza, ryż… Nie widziałam takiej ilości jedzenia od czasu… no ostatni raz widziałam chyba tyle w sklepie przed wojną. Dobrze, że w plecakach mieliśmy dużo miejsca. Zebraliśmy wszystko, dosłownie wszystko. Poupychaliśmy to w plecakach, kieszeniach, znaleźliśmy torby, wyładowaliśmy je po brzegi… Teraz myślę, że to była straszna głupota, ale okrutnie upoiliśmy się tym znaleziskiem! Cóż się dziwić… Właśnie szykujemy z tego kolację. Weszliśmy piętro wyżej i w na korytarzu zrobiliśmy ognisko. Ponownie to mało genialny pomysł, ale lepszego nie mamy. Rozpuściliśmy śnieg i gotujemy w nim makaron. Przygotowaliśmy też ‘sos’ z mielonki, puszkowanych pomidorów, kukurydzy, fasoli, groszku. Otworzyliśmy też słoik ogórków. Wszystko to zachowało się nad wyraz dobrze! Będziemy mieć dziś porządną ucztę. Rozparcelowujemy też resztkę miodu – nie mamy herbaty, ale gorąca woda posłodzona miodem też da radę.

            Coraz bardziej przekonuję się, że ta wyprawa nie była głupim pomysłem. Mam wrażenie, że Aneta myśli podobnie. Jest wyraźnie zadowolona. Nie dziwię się jej. Nawet ja zaczynam czuć się lepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szkielet Smoka Zaczarowane Szablony