środa, 30 lipca 2014

Warszawa, 30 grudnia 2018 r.

               Noc była spokojna i, co najważniejsze, przestaje padać. Może Matka Natura postanowiła dać nam prezent na zbliżający się nowy rok – mniej śniegu i więcej pogody! Dobrze by było, mam już dość siedzenia w domu.
            Rozmawiałam dziś z Adamem i Darkiem. Zaczęłam od tego, o czym pisałam wczoraj, o tych odczuciach związanych z ostatnimi wydarzeniami. Darek był oszczędny w słowach, mówił, że z nim wszystko w porządku, ale jakoś nie do końca to kupuję. Inaczej ma się sprawa z Adamem. Ta rozmowa chyba odblokowała w nim jakieś uczucia, które do tej pory tłumił – rozkleił się okropnie i zaczął znowu siebie o to wszystko obwiniać. Długo zajęło mi i Darkowi przekonanie go, że to nie jego wina, że wszystko jest w porządku. Zresztą, nie wiem czy go przekonaliśmy, ważne było to, że się uspokoił i przestał płakać.
            Gdy się wyciszył zwołaliśmy resztę i znowu usiedliśmy do narady. Uznaliśmy, że warto było by spotkać się z Ludźmi z Puławskiej – po pierwsze powiedzieć im o ataku a po drugie może wymienić się z nimi jakimiś zapasami. Nie mamy co prawda za wiele, ale to fajna i porządna ekipa, myślę, że gdybyśmy im powiedzieli, że jesteśmy w potrzebie nie wykorzystali by tego, tylko nam pomogli. W poprzednich miesiącach już się tak kilka razy zdarzyło.
            Nie wiem, czy już o tym wspominałam – mówię o nich Ludzie z Puławskiej ale to nie dlatego, że tam mieszkają. Tak jak my cenią sobie swoją prywatność i chociaż łączą nas miłe stosunki nie rozmawiamy zbytnio o naszych domach i zapasach. Nie wiemy, gdzie oni mieszkają, spotykamy się tylko z nimi na Puławskiej przy danym salonie Mercedesa. Jest to poza Warszawą, już w Piasecznie, więc może to znaczyć, że są gdzieś z tamtych okolic. Nie jest to jednak pewne – mogą mieszkać wszędzie a po prostu tam się z nami spotykać. Nie mamy ustalonych godzin i dat spotkań, zostawiamy sobie wiadomości, jeśli chcemy się zobaczyć. Miejsce to wybraliśmy wspólnie, bo tam pierwszy raz się na siebie natknęliśmy. Salon samochodowy był opustoszały – w dawnym świecie stały tam przepiękne samochody i ludzie szybko skorzystali z tego, że w panice przestano ich pilnować – ale dało się tam znaleźć jeszcze jakieś narzędzia czy stare części samochodowe. Zanim sobie nawzajem zaufaliśmy minęło trochę czasu, ale teraz żyjemy w dobrej komitywie.
            W każdym razie, temat spotkania z nimi ciągle powraca. Ja sama głośno głosuję za tym, żeby się z nimi spotkać. To dla nas dobra, pod każdym względem okazja. I choć korci mnie, żeby zrobić to teraz, zaraz, to wiem, że w tej zadymce to samobójczy pomysł. Inni podzielają tę opinię i kategorycznie uważają, że powinniśmy poczekać, aż pogoda się uspokoi.
            Tak jak podejrzałam wcześniej, okazało się, że rzeczywiście reszta nie próżnowała. Powiększył się trochę nasz arsenał broni no i mamy więcej ubrań. Dorota stanęła na wysokości zadania dorabiając do wielu z kurtek i płaszczy puchowe podszewki które będzie można z łatwością odpruć i potem przyszyć kolejny raz. Dzięki temu mamy więcej zimowych ubrań, które potem spokojnie mogą stać się ubraniami wiosennymi czy jesiennymi. A miejsc w szafach nie zajmują za dużo…
            W ogóle okazało się, że ludzie mają mnóstwo pomysłów, co zrobić. W okolicy jest sporo domów, więc padła propozycja stworzenia naszego ogródka od podstaw. Będzie to trochę kłopotliwe, bo przydałyby się sadzonki z poprzedniego domu a te możemy przetransportować dopiero na wiosnę, gdy przyjdą roztopy. No i padła sugestia, żeby nie robić jednego a kilka ogródków. Nie mam na ten temat zdania – grzebanie w ziemi nigdy nie było moją pasją i nie znam się na tych wszystkich roślinkach. Może to będzie dobry pomysł, może nie.
            Pomysłów i propozycji padło dużo, ale dopóki pogoda się nie uspokoi, jesteśmy uziemieni i możemy tylko o tych pomysłach myśleć albo zabierać się za kolejne prace domowe. Piotruś tylko coś na koniec cicho bąknął o tym, że może skoro w tym roku była wigilia to może by i sylwestra urządzić…
            Sylwester już jutro. Część z nas i tak będzie siedzieć do północy na warcie, nie widzę sensu w tym, żeby trzymać na nogach wszystkich. Zresztą, i tak nie mielibyśmy co robić przez ten czas oczekiwania na nowy rok – nie mamy ani jedzenia w nadmiarze, ani ciekawych rozrywek. Fajerwerków też sobie nie postrzelamy.
             A jednak trochę rozumiem chłopaka. Chyba mu tęskno do starego świata, chyba próbuje sobie go trochę zrekompensować. Ale tamto życie nie wróci, a uważam, że dopóki nie będziemy mogli powiedzieć, że znowu żyjemy w tym świecie w pełni i, że znowu możemy budować to, co straciliśmy, nie ma sensu próbować wracać do tego, co było. Nie należy o tym zapominać, to na pewno, ale nie ma co na siłę tego przywoływać, gdy jeszcze nie nadszedł czas.

sobota, 26 lipca 2014

Warszawa, 29 grudnia 2018 r.

            Piszę tak teraz co drugi dzień, bo ciągle niewiele się dzieje i w nasze życie zaczyna wdzierać się nuda. To znaczy – ja się trochę nudzę. Po tym, jak byłam wykorzystywana do ciągłych patroli reszta dała mi ‘wolne’ i teraz nic ode mnie nie chcą. Mam więc wrażenie, że tylko ja się nudzę. Ktoś odgrzebał stare gry planszowe, jest tu też sporo książek, więc jak ktoś chce, to może korzystać. Zauważyłam, że Łukasz z Jankiem zabrali się za różne naprawy, na spokojnie jeszcze raz uszczelnili okna i drzwi, uporządkowali broń i zaczęli poszerzać jej zapas. Dorota z Piotrusiem zajęli się ubraniami, poprzeglądali je, pocerowali, coś tam szyją. Generalnie, każdy się czymś zajmuje. Chyba rzeczywiście zapuścimy tu korzenie i będzie to nasz nowy dom.
            Ciężko mi się oswoić z tą myślą. Nigdy nie lubiłam przeprowadzek, nawet w poprzednim świecie. Tak naprawdę przeprowadzałam się wtedy tylko raz, gdy wyprowadziłam się z domu aby zamieszkać z Łukaszem. Mieszkaliśmy na wynajmowanym, bo chcieliśmy odłożyć dużo pieniędzy na jakieś mieszkanie z prawdziwego zdarzenia, może dom, gdyby się udało. Ale się nie udało, wybuchła wojna. Ha, można powiedzieć, że teraz możemy wybierać w mieszkaniach i domach ile wlezie… jeśli nie ma w nich dzikich lokatorów ani nie są zniszczone to praktycznie całe miasto jest nasze…
            Chyba wcześniej wspominałam, że gdy wybuchła wojna uciekliśmy z Warszawy. Potem chcieliśmy tu wrócić, ale nie było do czego wracać.
            Wyjechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów za Warszawę, do pewnej małej miejscowości, gdzie rodzina Łukasza miała domek letniskowy. Było to, jak się okazało posunięcie dobre i złe. Dobre, bo miejsce to uniknęło bombardowania, właściwie nie ucierpiał ani jeden centymetr kwadratowy ziemi. Złe, bo byliśmy całkowicie odcięci od jakichkolwiek wiadomości. No i byli też inni, którzy mieli podobny pomysł Niektórzy z nich byli w porządku, bali się o siebie i swoje rodziny, nie wchodzili nikomu w paradę i starali się po prostu przetrwać. Ale spotykaliśmy też niezbyt przyjemne typy. Bandytów, którzy chcieli żerować na wojnie i panice, rabujących i atakujących kogo popadnie. Ludzi, których ogarnął strach tak wielki, że tracili panowanie nad sobą i zaczynali być agresywni bez powodu. Nawet w tamtych dniach, gdy uciekaliśmy od wojny, naoglądaliśmy się jej brzydkiego oblicza.
            W końcu musieliśmy i stamtąd uciekać. W miejscu, gdzie znajdowały się domki letniskowe zaczęło być coraz gorzej – ataki bandytów, panika, remisja tego dziwnego przeziębienia… zaczęło się robić niebezpiecznie. Zebraliśmy wszystko, co potrzebne i ruszyliśmy w trasę. Krążyliśmy po okolicach Warszawy, choć do samego miasta nie wracaliśmy. Widać było łunę ognia, musiały tam szaleć potężne pożary. Zdecydowaliśmy się na powrót gdy nie było już słychać samolotów ani wybuchów, gdy pożary ucichły i gdy minęło wiele dni, odkąd spotkaliśmy ostatniego człowieka.
            Miasto było… w strasznym stanie. Nie pchaliśmy się do śródmieścia wystarczyło nam to, co zobaczyliśmy na zewnętrznych dzielnicach. Wtedy też dopisało nam szczęście. No nie mogę tego inaczej nazwać. To był naprawdę szczęśliwy, cholernie szczęśliwy przypadek.
            Byliśmy na Ochocie. Chcieliśmy zaryzykować i przeszukać szpital na Banacha. Mieliśmy co prawda w swoich zapasach apteczki i leki, ale tego nigdy za wiele. To towar niezwykle cenny – nie tylko dla nas, jeśli coś by się stało, ale też na wymianę, jeśli zaszła by potrzeba. I wtedy, będąc na Ochocie, spotkaliśmy Darka.
            Z Darkiem znamy się od dawna. Był świadkiem na moim ślubie, trzymaliśmy się razem od zawsze, odkąd pamiętam. Gdy zaczęła się ta cała jazda z pierwszymi zachorowaniami utrzymywaliśmy kontakt, który urwał się dopiero wtedy, gdy padły sieci komórkowe. Już wtedy Darek sugerował, abyśmy spróbowali się zebrać do kupy i razem próbować to przetrwać – nic jednak z tego nie wyszło, bo Zośka chciała ratować swoją rodzinę, my z Łukaszem martwiliśmy się o swoich bliskich i temat rozszedł się po kościach… tylko po to, aby kilka lat później spotkać się w zniszczonym, opuszczonym mieście.
            Na początku w ogóle się nie poznaliśmy i mało brakowało a moglibyśmy się rozejść… dopóki nie zobaczyłam Zośki, stojącej trochę za Darkiem. Ona się nie zmieniła… wiadomo, urosły jej włosy, była chudsza i jakaś taka bardziej… zaszczuta, ale poznałam ją od razu. Gdy zdaliśmy sobie sprawę z tego, kim jesteśmy… heh, w ogóle nie zwracaliśmy uwagi na bezpieczeństwo, tyle było radości i szaleństwa. Przyznaję bez bicia, ryczałam jak głupia, zresztą nie tylko ja, Zośka też płakała rzewnymi łzami i nawet faceci się wzruszyli. Jak tylko się uspokoiliśmy Darek postawił sprawę jasno: bez gadania idziemy z nimi! Okazało się, że wraz z kilkoma innymi ocalałymi zrobili sobie niewielką bazę i bezpiecznie funkcjonują tam od kilku miesięcy. Nie trzeba nas było namawiać. Pomogliśmy im tylko w poszukiwaniu jakiś zapasów, bo po to przyszli, i razem udaliśmy się do domu. Tam spotkaliśmy kolejne znajome twarze (Adam i Bartek byli naszymi znajomymi z ogólniaka) i wydawało się, że wszystko będzie dobrze. No i było, do momentu, gdy zostaliśmy zaatakowani przez mutki.
            A teraz mamy nowy dom, w nowym miejscu. Jest nas mniej, jesteśmy w trochę obcej okolicy, ale widzę, że reszta chyba nieźle sobie z tym radzi. Mam wrażenie, że chyba zaczęli zostawiać za sobą te wszystkie nieprzyjemne wydarzenia. Zastanawia mnie to, czy to tylko ja nadal tak przeżywam śmierć Karola i Bartka? Walkę z mutkami? Długą drogę przez śnieg? To, że zostawiliśmy dom, w którym mieliśmy swoje rzeczy, zapasy, który był zabezpieczony? Przy którym zrobiliśmy swój własny ogródek, żeby hodować wiosną i latem warzywa i owoce? A może tylko mi się wydaje, że reszta się z tym pogodziła? Może jednak to wszystko przeżywają.
            Chyba z kimś o tym porozmawiam, ale to już nie dziś. Zaczyna się robić ciemno, przez tę okropną zamieć jest gorzej. Mam dziś jedną z wart, ale na drugą połowę nocy. Może pójdę się położyć już teraz, żeby być bardziej wyspaną na później.

środa, 23 lipca 2014

Warszawa, 27 grudnia 2018 r.

            Wczoraj nic nie pisałam, bo i nie było co. W domu jest spokojnie. Nogi Adama mają się coraz lepiej, Zośka wraca do siebie, nie płacze już tyle. Ciągle śnieży, więc jesteśmy uziemieni. Mam trochę czasu na pisanie, ale właściwie nie wiem, co mogłabym napisać. Mam wrażenie, że w moje życie zaczyna wdzierać się… nuda? Idę do Łukasza.
           
            Pogadaliśmy chwilę i Łukasz zaproponował mi pewną myśl. Celem tego dziennika jest opisywanie naszego życia w nowym świecie, ale również zapisanie tego, jak ten świat ‘powstał’. No, generalnie przekazanie jak największej liczby informacji. Powiedział mi, że mogę napisać o wszystkim – trochę więcej o początku wojny, może jakieś szczegóły o obecnym świecie, jak wygląda Warszawa, jakie są mutki.
            Mutanty… temat rzeka. Myślę, że dużo można by o nich pisać, chociaż jest to temat bardzo nieprzyjemny. Kto raz mutka widział, wie dlaczego. Ale spróbuję.
            Chyba już wcześniej wspominałam, że mutacje są bardzo różne, ale my dzielimy mutanty na dwie kategorie: inteligentów i zwykłych. Inteligentów nazywamy tak dlatego, że zachowali szczątki ludzkiej inteligencji, ale została ona skażona przez psychozy wywołane wirusem. Mamy więc za przeciwników szaleńców i psychopatów, podwójnie groźnych, bo napędzanych rządzą krwi, chęcią zabijania. Do tego diablo silnych i szybkich. O wyczulonych zmysłach. Dzikie zwierzęta to przy nich pikusie.
            To nie jest tak, że te mutanty opracowują techniki walk godne generałów, czy obmyślają skomplikowane pułapki. Potrafią się porozumiewać i często zbierają zwykłych mutków wokół siebie tworząc małe stada. Małe i niebezpiecznie. Nie wiem w jaki sposób,  może to kwestia feromonów albo zwykłego zwierzęcego pojęcia stada, ale inteligenci potrafią kontrolować zwykłych mutków. Nie w jakimś szerokim zakresie, ale potrafią im przekazać jak zaatakować, gdzie jest ofiara, jak się do niej dostać…
            Zwykłe mutki pod tym względem są łatwiejszymi przeciwnikami. Również są szybcy i silni, ale działają tylko i wyłącznie na podstawie rządzy krwi. W ich akcjach nie ma logiki, nie ma planów. Łatwo więc takiego zapędzić we wcześniej przygotowaną pułapkę i wykończyć. Same z siebie rzadko też łączą się w stada. Z tego, co wiem, występuje chyba u nich kanibalizm. Nigdy nie widziałam tego na własne oczy, ale słyszałam, jak ludzie „z Puławskiej” tak mówili.
            Co do samych mutacji, to pewnie jest ich tyle, że ludzka wyobraźnia tego nie ogarnie. Zaczynając od zwykłych, wyglądających jak typowe zombie z filmów, trafiają się jeszcze mutki z dodatkowymi kończynami, porośnięte sierścią, mające ogony czy kościane wypustki. Raz widziałam też jednego, który wyglądał, jakby porastał go mech a jego kończyny sprawiały wrażenie zdrewniałych. Nie jestem jednak pewna, co mu dokładnie było – Darek załatwił go z łuku, ja obserwowałam wszystko z bezpiecznej odległości.
            Są też, niestety, zmutowane zwierzęta. Pisałam chyba wcześniej o tym, że te wirusy czy bakterie przenosiły się swobodnie z ludzi na zwierzęta i z powrotem. Są jednak mniej groźne od ludzkich mutantów, ponieważ nie posiadają takiej jak oni inteligencji. A co do samych mutacji… tu też ewolucja miała pole do popisu i stworzyła najróżniejsze koszmary, czasem zależne od gatunku zwierzęcia. Cóż, powiedzmy, że choroba wściekłych krów nabiera w tej sytuacji nowego znaczenia.
            Jest ich, oczywiście, sporo. Zdecydowanie więcej niż nas, ludzi. Jednak jako, że my się ciągle ukrywamy, mutki stopniowo zaczęły opuszczać miasta i przeniosły się do lasów. Tak mogą polować na zwierzęta i te zwykłe i te zmutowane, oraz na siebie nawzajem. Co prawda nie jest to tak, że wszystkie zgodnie podjęły uchwałę i polazły w te lasy, nie. Sporo z nich nadal kręci się po ruinach. Jak by nie patrzeć, tu też mogą zdobyć pożywienie, choć jest na to mniejsza szansa. Ale, jeśli się im już uda, mogą sobie poucztować.
            Dobra, kończę to. Pisanie o mutkach nie jest przyjemne. Nie lubię nawet o nich myśleć a teraz jeszcze mam siedzieć i składać o nich zdania… brr, okropność.
           Idę znaleźć sobie jakieś zajęcie. Jeśli dalej będzie tak padać, będziemy w kłopocie, więc chyba dobrze by było, gdybym spróbowała coś wymyślić. Nie mówię, że wszystko zależy ode mnie, ale mieć pomysł i nie mieć pomysłu to już dwa pomysły.

sobota, 19 lipca 2014

Warszawa, 25 grudnia 2018 r.

              Śnieży coraz bardziej.
            To niesamowite jak wystarczyło tylko kilka lat i jak to zbawiennie wpłynęło na klimat. W ostatnich latach przed wojną dało się odczuć zmiany w klimacie – lata były koszmarnie upalne, zimy ciepłe, bez śniegu, wiosny deszczowe. A teraz? Latem jest ciepło, ale bez przesady, wiosna zawsze jest chłodno-ciepła, z mnóstwem roślin, jesień wróciła nasza, Polska Złota!, a zima jest mroźna i śnieżna. Tak jak teraz.
            Ten śnieg niestety trochę nas uziemia. W taką zadymkę niebezpiecznie wychodzić – można zabłądzić, łatwo można stać się ofiarą jakiś drapieżników, można zamarznąć. Więc siedzimy i obmyślamy plany, co dalej.
            Oczywistym jest, że musimy dalej przeczesywać domy w najbliższej okolicy. Znaleźć jak najwięcej przydatnych rzeczy, zapasów. No i powinniśmy zacząć myśleć, jak zdobywać żywność.
            To nie jest tak, że żywimy się tylko konserwami, i jak się skończą to i my jesteśmy skończeni. Opracowaliśmy sobie różne metody działania. Polujemy, zbieramy rośliny. Ale to można robić latem. Zimą możemy liczyć tylko na szczęście, jak uda się nam coś upolować, jeść konserwy, powoli skubać zapasy zrobione na jesieni.
            Znowu chce mi się chleba.
            Mam nadzieję, że jutro przestanie padać, a przynajmniej śnieg trochę osłabnie.

środa, 16 lipca 2014

Liebster Blog Awards

Wczoraj miałam ogromną przyjemność być nominowaną do LBA, za co bardzo dziękuję Carolyn .

Czym jest Liebster Blog Award?  Pozwólcie, że zacytuję zasady:

"Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za 'dobrze wykonaną robotę'. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która cię nominowała. Następnie ty nominujesz 11 osób (informujesz je o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który cię nominował."

Oto odpowiedzi na zadane mi pytania!

1. Jaki jest główny cel twojego bloga?

Dziennik Końca Świata jest dla mnie odskocznią i próbą czegoś nowego. Odskocznią od dużego projektu, nad którym pracuję już od ponad roku i próbą nowego stylu. Założyłam bloga aby rozwijać swój warsztat i, jeśli to możliwe, znaleźć grupę czytelników, którzy służyliby mi radami i opiniami na temat tekstu.

2. Jakie masz pasje poza blogowaniem?

Chyba nie będzie zdziwieniem, gdy powiem, że wszystko, co z literaturą związane… Ale miało być ‘poza blogowaniem’. Film, manga i anime, koty. Bardzo lubię też gry komputerowe, chociaż jestem dość wybredna, co do tytułów, w które grywam.

3. Czy przejmujesz się tym, co mówią o tobie ludzie.

Bardzo. To jedna z moich największych wad, ale pracuję nad nią.

4. Co cię najbardziej uszczęśliwia w twoim życiu?

Myślę, że nie ma jednej takiej rzeczy. Najbardziej uszczęśliwiają mnie drobiazgi: jeśli rano uda mi się wstać wystarczająco wcześnie, żeby kupić ciepłe bułki, ogłoszenie daty premiery książki albo filmu, na które czekam, pochmurny, wietrzny dzień, nagła ulewa, filiżanka ulubionej herbaty... Długo mogłabym wymieniać!

5. Lubisz czytać książki?

Uwielbiam!

6. Masz jakieś konkretne plany związane z blogowaniem?

Jeśli tylko znajdę na to czas i środki chcę rozwinąć swojego bloga w pełni funkcjonującą stronę internetową, rozszerzyć pisaną przeze mnie historię o więcej wątków, postaci, dialogów, lokacji, stworzyć dokładnie świat i spróbować wydać DKŚ jako system rpg.

7. O czym marzysz?

O podróży śladami Altaira i Ezio (bohaterowie pierwszych i najlepszych części gry Assassin’s Creed).

8. Jaki masz sposób na leniwy nastrój?

Nie uznaję określenia ‘leniwy’. Jeśli mam ochotę przez chwilę posiedzieć czy poleżeć to to po prostu robię. Jeśli pozwolę sobie na moment odpoczynku, potem pracuję z większą efektywnością.

9. Uważasz, że świat zmierza w złym kierunku?

Świat zmierza tam, gdzie my go kierujemy. To nasze decyzje, wszystkich ludzi. Nie mi oceniać, czy to dobrze, czy źle.

10. Jesteś optymistką czy pesymistką?

Raz tak, raz tak. Staram się po prostu przyjmować świat jakim jest. Nie zapominam o uśmiechu, ale mam też prawo do zwątpienia.

11. Twój największy sukces, coś, z czego jesteś dumna?


Pierwsze co mi przychodzi do głowy: wywiad z Panią Prezydent Warszawy Hanną Gronkiewicz-Waltz. Jest kilka rzeczy, które uważam, że naprawdę mi się udały, ale jakoś tym wydarzeniem chwalę się najchętniej.


Niestety ciężko mi będzie nominować 11 blogów. Dlatego też nominuję tylko kilka, które chętnie odwiedzam i naprawdę warte są polecenia.

1. Ordo Malum - bardzo wciągające opowiadanie. Zaczęłam czytać dopiero niedawno, teraz nadrabiam zaległości, ale polecam każdemu!

2. Moja wielka przygoda w Santiago - relacja dziewczyny, która z Polski wyjechała do... Chile! Na blogu opisuje swoje życie w ty egzotycznym miejscu, poszukiwania domu, pracy i zwykła codzienność.

3. (Podobno) zbyt młoda - blog (podobno) zbyt młodej matki. Notki bawią, wzruszają, ale na pewno wzbudzają mocne uczucia. 

A teraz pytania dla Was:

1. Jak długo trwa Twoja przygoda z blogowaniem?
2. Dużo czasu w tygodniu poświęcasz na bloga?
3. Twoje motto, to…
4. Kawa czy herbata?
5. Książka, do której chętnie wracasz?
6. Jedna rzecz, którą zabierzesz na bezludną wyspę, to…?
7. Co to jest widelec?
8. Jako dziecko, kim chciałaś/eś zostać, jak dorośniesz?
9. Wolisz postawić na swoim, czy negocjować?
10.  Najpiękniejsza rzecz, jaką widziałaś/eś?
11. Jaką postać historyczną chciałabyś/chciałbyś spotkać?

Warszawa, 24 grudnia 2018 r.

              Dziś krótko, bo i pisać nie ma o czym. Tak, jak myślałam, urządziliśmy sobie Wigilię. Jednak, czego się nie spodziewałam, zdecydowaliśmy się rozpalić ogień w kominku. Dzień był pochmurny, mocno śnieżyło. O tym, że zapadł zmrok zorientowaliśmy się dlatego, że za oknem zrobiło się bardziej ciemno.
            Zebraliśmy się w salonie. Nie siedzieliśmy przy stole z piękną zastawą, białym obrusem i siankiem. Nasze talerze i kubki stały na niskim stoliku kawowym pomiędzy fotelami i kanapami, a my siedzieliśmy gdzie nam się podobało, owinięci kocami, patrzący się w ogień. Nad płomieniem zrobiliśmy ruszt, gdzie zawiesiliśmy czajnik z wodą i garnek z konserwami. Okazało się, że w jednej z szafek w kuchni była resztka herbaty. Każdy więc miał dziś ciepły posiłek, gorącą herbatę, słodki dżem. Widziałam, że niektórzy mieli łzy w oczach, Dorota otwarcie płakała. Nie wiem, czy ze wzruszenia, czy ze smutku. Siedzieliśmy w ciszy, tylko ogień trzaskał w kominku. Nie było choinki, nie było prezentów, nie było kolęd, nie było świątecznego nastroju.

            Nie wiem jak inni, ale ja w końcu poczułam się bezpieczna i spokojna.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Post techniczny nr 4

Dziś krótko o przyszłości bloga.

Przed końcem miesiąca zostanie zmieniona szata graficzna bloga! Bardzo się cieszę i już nie mogę doczekać!

Do końca wakacji posty będą pojawiać się niestety w zmniejszonej częstotliwości: w środy i soboty. Od września albo października planuję wrócić do trzech notek w tygodniu.

Patreon nadal nie ruszył - niestety ten temat musi pozostać częściowo zamrożony.

Pozdrawiam,
Dominika.

sobota, 12 lipca 2014

Warszawa, 23 grudnia 2018 r.

Nie będę opisywać naszej drogi po walce. Pisałam mniej więcej na bieżąco, co się działo, zresztą niechętnie do tego wracam. Ważne, że podróż trwała bardzo, bardzo długo, była męcząca i wpłynęła na decyzję o tym, aby zatrzymać się w pierwszym dogodnym miejscu.
            Może inaczej – to nie tak, że po drodze nie było dla nas miejsca. Mijaliśmy wiele miejsc, gdzie moglibyśmy zostać. Najpierw jednak chcieliśmy się oddalić jak najbardziej od starego domu, potem każda nowa lokacja była dla nas niepewna. Nowe miejsca, mało znana okolica. Myślę, że dlatego wybór padł w końcu na dom Julii. Mamy stąd całkiem blisko do centrum Warszawy, nawet bliżej niż z poprzedniego domu. No i okolica nie jest całkiem nieznana – ja pamiętam te miejsc bardzo dobrze, a inni kojarzą mniej więcej okolicę z dawnego życia, gdy zdarzało się im przejeżdżać niedaleko. W każdym razie wydaje się, że tu jest w porządku.
            Zresztą, przez te kilka dni udało się nam tu założyć, prowizoryczny na razie, dom. Przegrzebaliśmy już wszystko, co było do przeszukania w tym domu oraz w kilku najbliższych. Znaleźliśmy o dziwo dużo przydatnych rzeczy. Mnóstwo pościeli, odzieży. Meble, które można wykorzystać na opał albo na broń. Narzędzia. Sztućce. No i najważniejsze: trochę leków, opatrunków i konserwy. W jednym domu mieliśmy raj: w piwnicy Aneta znalazła weki. Nie wszystkie się jeszcze nadawały, ale było to odkrycie niesamowite. Postanowiliśmy zostawić je na jutro.
            Jutro Wigilia.
            Nigdy nie byłam specjalnie wierząca, a i święta, jakiekolwiek, obchodziłam niechętnie. Nie lubiłam rozgardiaszu, jaki przed i po nich panował, tych uroczystych kolacji… zawsze marzyły mi się święta spędzone w swoim domu, z kubkiem herbaty i odpoczynkiem. Moje marzenie się w sumie spełniło – teraz już raczej świąt nie obchodzimy.
            Odkąd świat się skończył to wszystko poszło w zapomnienie. Nie dajemy sobie prezentów, bo nie ma skąd ich brać a poza tym nauczyliśmy się, że najlepiej posiadać jak najmniej. Nikt też nie chce obchodzić żadnych uroczystości. Dla jednych to strata czasu i energii, dla drugich bolesne przypomnienie utraconego życia.
            A jednak dziś, po raz pierwszy od kilku lat wszystko wskazuje na to, że będziemy obchodzić Wigilię. Nie będzie karpia i kapusty, zupy grzybowej i czerwonego barszczu, pierogów z kapustą i grzybami, opłatka. Nie będzie choinki z bombkami i światełkami, nie będzie prezentów i odświętnych ubrań. Pewnie nawet nie będziemy śpiewać kolęd.
            Będą konserwy i weki, które znalazła Aneta. Widziałam tak ogórki, grzyby, jakieś dżemy. Zjemy więc mielonkę i paprykarza, zagryzanego ogórkami i grzybkami a na deser dżem. Nie będzie nawet ciepłej herbaty, żeby to popić, chleba, żeby było na czym rozsmarować dżem.
            Och, jakże zjadłabym chleba. Jasnego, ciemnego, owsianego, na zakwasie, na drożdżach, na miodzie.. mógłby być nawet stary, suchy. Ale chleb, prawdziwy chleb. W dawnym życiu chodziłam codziennie rano do piekarni po ciepłe pieczywo. Nie przeszkadzało mi wstać przed 6, świeże pachnące pieczywo było tego warte. Nie miałam chleba w ustach od wielu lat.
            To dziwne, ale bardziej niż do luksusów tęsknie do prostoty poprzedniego życia. Brakuje mi chleba, wody w butelkach, którą mogę po prostu otworzyć i się napić.

            Wpadłam w jakiś melancholijny nastrój. Dziś, jak nigdy wcześniej, tęskno mi do przeszłości.

środa, 9 lipca 2014

Warszawa, 22 grudnia 2018 r.

Grzebiąc dziś w starych rzeczach Julii znalazłam świeczki zapachowe. Zawsze lubiła takie rzeczy, kupowała je na pęczki i zawsze była to opcja na prezent. Jej pokój zawsze pachniał tymi świecami, paliła je praktycznie codziennie. Porozstawiałam je po naszym pokoju i rozpaliłam. Musiałam co prawda szczelnie zaciemnić okno, ale warto było. Teraz mamy tu mile, przyjemne światło i zapach kwiatów. Niesamowite, że mimo tylu lat ich aromat nie wywietrzał i nadal ‘działają’.
Rozsiadłam się na podłodze, zrobiłam sobie ‘gniazdo’ z koców i poduszek. To ‘gniazdo’ to pozostałość starego życia. Dawno temu, przed wojną, tak lubiłam robić – znosiłam na kanapę koce i poduszki, robiłam sobie siedzisko i potrafiłam tak spędzić cały dzień. Na kolanach trzymałam laptopa, na stole obok stawiałam ogromny dzban herbaty, kanapki, przekąski. Na niższej półce leżały książki, gdybym chciała odpocząć od komputera.
Teraz mam cudze poduszki, cudzy koc, siedzę na podłodze i ślipię nad zeszytem w półmroku rzucanym przez świece. Ale, tamto życie się skończyło i już nie wróci.
No i ostatnio skończyło się też inne życie, które znałam.
Ten atak każdego przeraził. Gdy chodziliśmy na patrole czy wyprawy po zapasy zdarzało się spotykać mutki. Dziwne by było, gdybyśmy ich nie spotykali, jest ich mnóstwo, chyba nawet więcej niż ludzi. Ale to nie jest tak, że widzimy ich na każdym kroku. Jak pisałam wcześniej, to nie gra czy film z klasy ‘Z’. Rzeczywistość jest inna.
Piszę tak o wszystkim i o niczym bo jakoś trudno mi wrócić do tamtej walki.
Wyskoczyli na nas. Nie wiem, czemu, może dlatego, że w naszej grupie był Piotrek? Wyczuli, że jest najmłodszy i uznali, że jest najsłabszy? Pierwszy powalił Łukasza. Prawdę mówiąc, zauważyłam tylko tyle. Nie odrywając od nich wzroku próbowałam wyszarpnąć moją ‘maczugę’. Jak na złość nie mogłam.
Mutek był wstrętny. Spod pachy wyrastała mu jeszcze jedna ręka. Była jednak niesprawna, wyglądała na spastyczną. Oprócz tego wyglądał, jakby gnił, albo leżał długo w wodzie, jak topielec. Miał wydłużoną szczękę, pełna ostrych, żółtych zębów. Ślinił się paskudnie.
Słyszałam innych, ale tak, jakbym była pod wodą, to wszystko było zniekształcone. Coś się działo, gdzieś na skraju widzenia migały mi jakieś zmazy. Wyrwałam maczugę. Zerwałam przy tym ramię plecaka, ale to później zauważyłam. Nie wiem, ile to trwało, ale Łukaszowi udało się zrzucić z siebie mutka. Podbiegłam do nich. Zamachnęłam się i walnęłam mutka z całej siły. Nie trafiłam, ale zadrapałam go gwoździami. Zaraz pojawił się koło mnie Łukasz. Zanim mutek zdążył się zwlec wbił w niego włócznie. Trafił, przygwoździł go do ziemi. Mutek się szarpał i skrzeczał niemiłosiernie. Stanęłam nad jego głową. Zamachnęłam się i tym razem trafiłam. Dopiero gdy trzasnęła czaszka zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo się trzęsę.
Wrócił mi słuch. Rozejrzałam się, dopiero teraz zauważając co się dzieje. Łukasza już przy mnie nie było. Zanim się zorientowałam wyrwał włócznię z mutka i pobiegł do reszty. Zdziwiłam się, że nie widzę reszty, to znaczy grupy Anety. Spojrzałam w stronę, z której mieli iść i zobaczyłam, że walczą z drugą grupą mutków.
Darek wrzasnął moje imię. Otrząsnęłam się. Spojrzałam w jego stronę. Wyciągał właśnie swoją maczugę z piersi jakiegoś mutka. Ciężko mu szło, bo drugą ręką popychał w moją stronę Piotrka. Chłopak był przerażony. Zobaczyłam, że jest bladozielony a na spodniach ma mokrą plamę. Dobiegłam do niego.
Adam z Łukaszem załatwili jednego mutka i dwa kolejne ich atakowały. Darek poleciał w ich stronę. Piotrek zwymiotował gwałtownie.
Spojrzałam ponownie w stronę grupy Anety. Ich sytuacja wyglądała lepiej, niż nasza. Dopiero teraz zrozumiałam, że zaatakowała ich mniejsza grupa mutków. Widziałam, o dziwo, Dorotę, która stanęła na wysokości zadania. Gdyby była to gra komputerowa Dorota właśnie zdobyła by killing spree.
Nie wiedziałam, co mam zrobić. Stałam koło Piotrka, który ciągle się trząsł i klęczał w śniegu. Walka wydawała się kończyć i to na naszą korzyść.
            Po chwili zobaczyłam, że Dorota z Jankiem biegną w naszą stronę. Aneta z Zośką zostały w tyle, widziałam, że Aneta się bacznie rozgląda.
            Dorota dobiegła do nas, odepchnęła mnie. Nie spodziewałam się tego, przewróciłam się. Chyba adrenalina buzowała mi jeszcze w żyłach, bo zareagowałam agresywnie. Dopiero Janek , który po chwili do nas dobiegł uspokoił mnie.
            Walka zdążyła się skończyć. Darek z resztą załatwili pozostałe mutki. Starałam się nie patrzeć w ich stronę. Po chwili zebraliśmy się wszyscy wokół Piotrka. Gdy podeszły do nas Zośka z Anetą zobaczyłam, że są całe, ale Zośka jest roztrzęsiona i blada jak Piotrek.
            Nikt z nas nie był ranny, a przynajmniej nie poważnie. Nie licząc tego, że byliśmy poobijani nic poważniejszego się nam nie stało.

            Resztę już znacie. Wyruszyliśmy stamtąd. Nie wiedzieliśmy, czy mutków jest więcej, czy jesteśmy tam bezpieczni. Szybko przejrzeliśmy rzeczy i ruszyliśmy w drogę.
Szkielet Smoka Zaczarowane Szablony