Nie będę opisywać naszej drogi po
walce. Pisałam mniej więcej na bieżąco, co się działo, zresztą niechętnie do
tego wracam. Ważne, że podróż trwała bardzo, bardzo długo, była męcząca i
wpłynęła na decyzję o tym, aby zatrzymać się w pierwszym dogodnym miejscu.
Może
inaczej – to nie tak, że po drodze nie było dla nas miejsca. Mijaliśmy wiele
miejsc, gdzie moglibyśmy zostać. Najpierw jednak chcieliśmy się oddalić jak
najbardziej od starego domu, potem każda nowa lokacja była dla nas niepewna.
Nowe miejsca, mało znana okolica. Myślę, że dlatego wybór padł w końcu na dom
Julii. Mamy stąd całkiem blisko do centrum Warszawy, nawet bliżej niż z
poprzedniego domu. No i okolica nie jest całkiem nieznana – ja pamiętam te
miejsc bardzo dobrze, a inni kojarzą mniej więcej okolicę z dawnego życia, gdy
zdarzało się im przejeżdżać niedaleko. W każdym razie wydaje się, że tu jest w
porządku.
Zresztą,
przez te kilka dni udało się nam tu założyć, prowizoryczny na razie, dom.
Przegrzebaliśmy już wszystko, co było do przeszukania w tym domu oraz w kilku
najbliższych. Znaleźliśmy o dziwo dużo przydatnych rzeczy. Mnóstwo pościeli,
odzieży. Meble, które można wykorzystać na opał albo na broń. Narzędzia.
Sztućce. No i najważniejsze: trochę leków, opatrunków i konserwy. W jednym domu
mieliśmy raj: w piwnicy Aneta znalazła weki. Nie wszystkie się jeszcze
nadawały, ale było to odkrycie niesamowite. Postanowiliśmy zostawić je na
jutro.
Jutro
Wigilia.
Nigdy
nie byłam specjalnie wierząca, a i święta, jakiekolwiek, obchodziłam
niechętnie. Nie lubiłam rozgardiaszu, jaki przed i po nich panował, tych
uroczystych kolacji… zawsze marzyły mi się święta spędzone w swoim domu, z
kubkiem herbaty i odpoczynkiem. Moje marzenie się w sumie spełniło – teraz już
raczej świąt nie obchodzimy.
Odkąd
świat się skończył to wszystko poszło w zapomnienie. Nie dajemy sobie
prezentów, bo nie ma skąd ich brać a poza tym nauczyliśmy się, że najlepiej
posiadać jak najmniej. Nikt też nie chce obchodzić żadnych uroczystości. Dla
jednych to strata czasu i energii, dla drugich bolesne przypomnienie utraconego
życia.
A
jednak dziś, po raz pierwszy od kilku lat wszystko wskazuje na to, że będziemy
obchodzić Wigilię. Nie będzie karpia i kapusty, zupy grzybowej i czerwonego
barszczu, pierogów z kapustą i grzybami, opłatka. Nie będzie choinki z bombkami
i światełkami, nie będzie prezentów i odświętnych ubrań. Pewnie nawet nie
będziemy śpiewać kolęd.
Będą
konserwy i weki, które znalazła Aneta. Widziałam tak ogórki, grzyby, jakieś
dżemy. Zjemy więc mielonkę i paprykarza, zagryzanego ogórkami i grzybkami a na
deser dżem. Nie będzie nawet ciepłej herbaty, żeby to popić, chleba, żeby było
na czym rozsmarować dżem.
Och,
jakże zjadłabym chleba. Jasnego, ciemnego, owsianego, na zakwasie, na
drożdżach, na miodzie.. mógłby być nawet stary, suchy. Ale chleb, prawdziwy
chleb. W dawnym życiu chodziłam codziennie rano do piekarni po ciepłe pieczywo.
Nie przeszkadzało mi wstać przed 6, świeże pachnące pieczywo było tego warte.
Nie miałam chleba w ustach od wielu lat.
To
dziwne, ale bardziej niż do luksusów tęsknie do prostoty poprzedniego życia.
Brakuje mi chleba, wody w butelkach, którą mogę po prostu otworzyć i się napić.
Wpadłam
w jakiś melancholijny nastrój. Dziś, jak nigdy wcześniej, tęskno mi do
przeszłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz