Nie wiem, nie
wiem, co napisać. Są sytuacje, momenty, wiem, że trzeba zrobić tak a nie
inaczej, żeby przeżyć… Śnieg ciągle pada. Padał cały poniedziałek i noc z
poniedziałku na wtorek i cały wtorek. Dziś jest środa, i ciągle pada.
Zasypało nas i
to porządnie. Nie możemy wyjść z domu. To w sumie nie jest problem. Jesteśmy
gotowi na takie sytuacje, mamy naprawdę dużo jedzenia i wody, jesteśmy
przyzwyczajeni do tego, żeby się przyczaić i nie wychylać, możemy cicho chodzić
po domu, w razie potrzeby prawie w ogóle się nie przemieszczać.
W niedziele na
patrolu byliśmy ja, Zośka i Darek. Wróciliśmy szybko, bo ciągle padało i
chcieliśmy zostawić jak najmniej śladów, zatrzeć je szybko. W poniedziałek na
patrol poszedł Adam z Bartkiem i Karolem. Wrócił tylko Adam, bo w mieście
natknęli się na mutków, tych inteligentnych. Nie spodziewali się ich, nigdy nie
było ich w tej okolicy. Mutki zobaczyły Karola. Chłopaki zaczęli z nimi
walczyć, ale... boże, nie wiem, co napisać. Dorwały Karola. Bartek i Adam
zaczęli uciekać, rozdzielili się. Adam wrócił w poniedziałek. Jezu, jakie
mieliśmy szczęście, że zachował przytomność umysłu. Zanim pobiegł do domu
kluczył długo po mieście, chodził po swoich śladach, niektóre zacierał, inne
zostawiał w różnych kierunkach. Nikt go nie śledził, mutki za nim nie przyszły.
Ale Bartek…
przyszedł wczoraj. Boże, jaki to był straszny widok… co one z nim zrobiły…
boże, nie chce tego pamiętać, nie chcę! Kręcił się przed furtką, wołał.
Próbował otworzyć furtkę, ale Adam zamknął ją na klucz, którego Bartek nie
miał. Widziałam go z okna. Nie patrzyłam dokładnie, nie chciałam się wychylać.
Zresztą, wszyscy w domu siedzieli cicho. Nikt się nie ruszał, nikt nic nie
mówił. Udawaliśmy, że nas nie ma. A on wołał i wołał. Ale nie po ludzku. Mutki…
cokolwiek mu zrobiły, to nie było tylko okaleczenie. On zaczął chorować. Ale
nie tak, jak na początku wojny. To był już ten nowy wirus. Nie wiem, jak on
działa, ale jak ktoś się zarazi… traci zmysły. To straszne. I Bartek tam stał,
pod furtką i wył, coraz bardziej nieludzko.
W końcu umarł.
Pewnie z upływu krwi. Widziałam jego ciało. Leży w śniegu, nie rusza się. A
śnieg jest całkowicie czerwony, różowy od krwi. Teraz przykrywa go nowa warstwa
śniegu, ale my nadal się nie ruszamy. Boże, boimy się nawet podejść do okna i
wyjrzeć dokładnie. Mutki mogły go śledzić, chciały go użyć jako przynęty. A
może nie. Ale jego ciało i krew może przyciągnąć tu inne mutki albo dzikie
zwierzęta.
Nie wiemy, co
robić. Boże, jak jest strasznie w domu. Wszyscy są w szoku, zdezorientowani i
przerażeni. Nie wiemy, co robić. Wszystko jest teraz ryzykiem. Siedzimy,
czekamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz