Wczoraj spędziłam cały dzień na
pracy; chodziłam po okolicy szukając najlepszych ścieżek, sprawdziłam wraz z
kilkoma osobami kolejne domy a wieczorem zrobiłam dla wszystkich ‘wykład’ na
temat topografii okolicy. Gdy szykowaliśmy się do snu byłam nie tylko zmęczona,
ale i wściekła. Zanim rozeszliśmy się do swoich pokoi wygarnęłam reszcie, że
czuję się zbyt wykorzystywana i żądam odpoczynku. Teraz jest mi trochę głupio,
bo użyłam ostrych słów i podniosłam głos, ale na szczęście nie doszło do żadnej
kłótni. Ponadto reszta zgodnie uznała, że mam rację, otrzymałam nawet przeprosiny.
A dziś mam dzień wolny.
Wiele
myśli kłębi się w mojej głowie, zbliżają się święta, ostatni miesiąc był ciężki…
ale postanowiłam, że to jest ten moment, w którym muszę opisać co wydarzyło się
te trzy tygodnie temu.
Uznajmy
więc, że ten wpis to 8 grudnia 2018 r., bo to był moment, kiedy
przestałam pisać.
Tak
jak ustaliliśmy dzień wcześniej, wyruszyliśmy rano. Najpierw posegregowaliśmy
zapasy, zapakowaliśmy tylko najistotniejsze rzeczy, resztę schowaliśmy. Ubraliśmy
się dokładnie, ciepło, szczelnie, wzięliśmy broń, po kilka razy sprawdziliśmy,
czy wszystko w porządku. Nie wiem jak inni, ale ja byłam wtedy porządnie
poddenerwowana.
Wyruszyliśmy
gdy tylko zrobiło się jasno. Chodzenie w ciemności po okolicy nie było dobrym
pomysłem. Liczne domy, drzewa, krzaki… nawet w świetle dnia łatwo się tam skryć,
co dopiero nocą. Nie chcieliśmy, żeby ktoś lub coś nas zaskoczyło.
Z naszej
posesji było tylko jedno wyjście to, przy którym umarł Bartek. Darek postanowił
odkopać ciało ze śniegu i przenieść je dalej. Teraz wiem, że to był dobry
pomysł, ale wtedy wydawało mi się to jakieś straszne. Dobrze jednak, że poszedł
to zrobić. Jak sobie pomyślę, że mielibyśmy tam wrócić na wiosnę po resztę
rzeczy i przed samą bramą czekało by na nas ciało Bartka, leżące tam już tyle
miesięcy… nawet teraz mam ciarki.
Za naszą posesją
droga rozchodziła się na południe i wschód. Podzieliliśmy się po cztery osoby i
każda z drużyn obstawiła swoją drogę. Janek, Dorota, Zośka i Aneta na wschód,
Łukasz, Piotruś, Adam i ja na południe. To Aneta zasugerowała taki podział.
Dorota znowu zaczęła się jej sprzeciwiać, ale Aneta uciszyła ją z miejsca.
Wydaje mi się, że Aneta nie ufa Jankowi i Dorocie. Bała się, że jeśli będą
stali w grupie z synem wpadną na jakiś głupi pomysł. Jeśli mam być szczera nie
dziwię się jej. Rozumiem, że martwią się o syna, ale ich strach… czasem boję
się, że ich strach sprawi, że zrobią coś tak totalnie głupiego, że pogrążą nas
wszystkich.
Ustawiliśmy
się tak, żeby Darek widział każdą z grup. Padało wtedy już dość intensywnie, na
szczęście jednak nie na tyle, abyśmy mieli ograniczoną widoczność. Adam i
Łukasz patrzyli w kierunku posesji po naszej lewej i prawej, ja z Piotrkiem
pilnowałam drogi. Drżał. Nie wiem, czy z zimna, czy ze strachu czy stresu… ale
drżał. Nie zapytałam, co się dzieje. Miałam wrażenie, że powinnam traktować go
bez taryfy ulgowej. Pamiętałam swoje nastoletnie lata i pierwsze kroki w
młodości, gdy rodzice próbowali decydować za mnie we wszystkim – w co się
ubiorę, co zjem, jakie studia wybiorę… Dorastanie w tamtym świecie było trudne,
a w tych czasach? Może nie było to właściwie ale jakoś poczułam, że powinnam
traktować Piotrka jak dorosłego. Dlatego nic nie powiedziałam. Dałam mu wybór –
jeśli potrzebował pomocy niech sam o nią poprosi.
Możliwe, że po
prostu nie chciałam z nim rozmawiać. Sama byłam przestraszona. Przerażało mnie
to, co Darek robił ze naszymi plecami i ciągle byłam w przekonaniu, że mutki są
zaraz za zakrętem, wyskoczą na nas, zaatakują, albo usłyszymy krzyki drugiej
grupy, gdy mutki atakują ich. Bałam się. Przeżyłam pierwszy wysyp mutacji po
szczepionce, przeżyłam konflikt zbrojny i przeżyłam kilka lat w zniszczonym
świecie, gdzie strach się nawet napić wody. Można powiedzieć, że jestem
weteranem. Ale nadal się bałam. I ciągle się boję. Nie jestem herosem, nie
byłabym głównym bohaterem powieści. Tak naprawdę przeżyłam w tym świecie
głównie dlatego, że unikałam walki, a nie do niej dążyłam.
Czekanie
trwało długo. Słyszałam Darka rozgrzebującego śnieg a potem stękającego z
wysiłku i szuranie… serce mi zamarło a żołądek się ścisnął. Choć zagrożenie
mogło być przed nami, po naszych bokach jakoś świadomość, że za moimi plecami
Darek ciągnie po śniegu martwe ciało Bartka napawało mnie większym strachem. I
ja zaczęłam drżeć.
Nie wiem, ile
to trwało. W końcu Darek zawołał nas ściszonym głosem. Wróciliśmy pod furtkę,
nadal patrząc w koło. Na miejscu okazało się, że Darek zasypał miejsce, z
którego wyciągnął ciało Bartka oraz ślady prowadzące do miejsca, gdzie ciało
przeniósł. Rozejrzałam się w poszukiwaniu innych śladów, ale Darek tylko
pokręcił głową.
Teraz mieliśmy
przeszukać okolicę. Jak już wspomniałam, od naszego domu odchodziły dwie drogi
i obie chcieliśmy przeszukać. Zresztą, zaraz to wszystko rozrysuje.
Rozdzielenie
się było tak samo ryzykowne jak i konieczne. Z jednej strony musieliśmy obejść
dwie drogi, ale z drugiej nie powinniśmy nadmiernie osłabiać swojej grupy. Ale
nie chciałam iść ze świadomością, że jeśli pójdę jedną drogą to z drugiej na
plecy mogą wyjść mi mutki…
Darek dołączył
się do naszej grupy i ruszyliśmy. My na południe, Aneta z resztą na wschód. Grupa
Anety miała bez porównania gorzej, bo droga, którą szli rozwidlała się później.
Umówiliśmy się jednak, że skręcą w prawo bo wtedy w końcu dojdą do miejsca,
gdzie moglibyśmy się spotkać.
Szliśmy dość
wolno, bo Łukasz uparł się, że będzie zacierał ślady. Tam, gdzie było to
możliwe wchodziliśmy do niektórych domów. Wybieraliśmy tylko te, do których
wiedzieliśmy, że mutki mogłyby bez trudu wejść, albo w których wyglądzie coś
się zmieniło.
Przyznam, że
było mi niewygodnie. Mój plecak nie był zbyt ciężki, żadne z nas nie
przeciążało się, ale szelki i tak wpijały mi się w ramiona. Mimo zimna byłam
zlana potem i bałam się. Było cicho, ale nie całkowicie. Śnieg skrzypiał nam
pod butami, na niektórych drzewach śpiewały ptaki. To powinno być uspokajające,
zwierzęta pierwsze wyczuwają zagrożenie i uciekają. Ale i tak wytężałam słuch i
wzrok do granic możliwości. To było chyba jeszcze bardziej męczące niż
niesienie plecaka i broni.
A, nasza broń.
Łukasz, który przez ramię czyta ten dziennik stwierdził, że powinnam coś na ten
temat napisać. To nie jest tak, że każde z nas ma dwa pistolety, karabin,
shotguna, katanę… to nie amerykańska gra wideo czy film postapokaliptyczny…
jeśli ktokolwiek z was ma w ogóle pojęcie co to jest. Nie ważne. Nasza broń
jest bardzo prosta. Pałki zrobione z nóg od stołów czy krzeseł nabijane
gwoździami, kij basebolowy, kij golfowy. To wszystko jest improwizowane, ale
dość skuteczne. Z poważniejszej broni mamy jeden sportowy łuk oraz włócznie
zrobione z leszczyny. To wystarczy, jeśli dojdzie do walki. Niestety jesteśmy
zmuszeni walczyć praktycznie wręcz ale tak długo, jak nie pozwolimy mutkom się
zranić jest dobrze.
Ja zawsze mam
przy sobie włócznię i nogę krzesła z gwoździami. Tę ostatnią montuje sobie do
plecaka, wciskając jej gładki koniec pomiędzy moje plecy a plecak. Jeśli nie
jestem ostrożna mogę się trochę pokłóć ale jak do tej pory jeszcze się nie
zraniłam.
W każdym razie:
szliśmy twardo do przodu. Domy okazały się być nie ruszone, puste, nie
znaleźliśmy żadnych śladów. W końcu zabudowania się skończyły i po obu naszych
stronach znalazły się niewielkie zagajniki. Szczęście w nieszczęściu, że jest
zima – latem drzewa i krzewy porastają gęsto liśćmi, teraz straszyły tylko gołe
łodygi, które dawały nam całkiem niezłą widoczność. Po krótkim czasie doszliśmy
do końca drogi i jej połączenia z szosą.
Tu już nie
było zbyt fajnie. Po drugiej stronie jezdni był las, gęsty, sosnowy z jodłami.
Nawet teraz, mimo białego śniegu i światła dnia był ciemny i ponury. Szosa
rozchodziła się na prawo i lewo, więc na wschód i zachód. Droga na zachód nas
nie interesowała, przynajmniej na razie. Skręciliśmy więc w lewo. Szliśmy
jednak jak najdalej od linii drzew. I dobrze. Las był zbyt mroczny i ponury i
napawał mnie strachem. Jeśli cokolwiek się w nim kryło, mogło pozostać nam
niezauważone do momentu, gdy rzuciło by się do ataku.
A jednak
mieliśmy szczęście i nic się nie stało. Szliśmy powoli, zasypując nasze ślady,
rozglądając się w koło. W końcu po naszej lewej stronie znowu pojawiły się
domy. Były jednak pozamykane na amen, na posesjach nie widzieliśmy żadnych
śladów, więc poświęciliśmy na ich oględziny niewiele czasu. W pewnym momencie
zauważyłam nawet, że inni szybciej stawiają kroki a każdy postój jest krótszy,
szukanie śladów bardziej pobieżne. Był to chyba moment, gdy wszyscy zaczęli się
już stresować. Pamiętam, że nie pomogło to mojemu zdenerwowaniu. Było coś
uspokajającego w myśli, że nie jestem sama, że są ze mną inni, że działamy
razem, że mogę na nich polegać, że sobie poradzimy. Ale gdy zobaczyłam, że boją
się tak samo, jak ja…
Jak teraz o
tym myślę to wydaje mi się, że w grupie Anety mogło być podobnie, albo nawet
gorzej. I chyba to sprawiło, że mimo zmysłów wysilonych do granic możliwości,
mimo nasłuchiwania, rozglądania się, bycia czujnymi daliśmy się złapać. Strach
i stres zwyciężyły nad zdrowym rozsądkiem.
Szliśmy równolegle
do grupy Anety i w końcu dotarliśmy do skrętu w lewo, który miał nas do nich
doprowadzić. Tak się umówiliśmy, taki był plan. Gdy więc skręciliśmy we
właściwą drogę i gdy w oddali zobaczyliśmy znajome sylwetki stres spowodowany
strachem zmieszał się z ulgą. Wtedy zaatakowali.
Było ich chyba
pięciu, nie wiem, może więcej. Wyskoczyli na nas, byli w jednym domu, ale też
chyba w drugim.
Nie, nie mogę
teraz pisać. Za dobrze to pamiętam, zbyt udzieliły mi się tamte wydarzenia.
Potrzebuje odpoczynku, wrócę do pisania jutro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz